4 czerwca 2014

Recenzja Zoë Howe "Florence + The Machine. Głos wszechmogący"


ZOË HOWE Florence + The Machine. Głos wszechmogący, tłum. Joanna Karwecka, In Rock 2013 || Często nawet biografie uznanych artystów o kilkunasto-, kilkudziesięcioletnim stażu pozostawiają uczucie niedosytu. Zazwyczaj mam wątpliwości obcując z dziejami wykonawcy, który jeszcze żyje, czy zespołu, który nadal funkcjonuje. Ostatecznej konkluzji zawsze będzie brakować, ale najczęściej biografie klasyków okazują się mniej lub bardziej wartościowe. Natomiast książki poświęcone nowym artystom, często praktycznie debiutantom, mającym na koncie dwie, trzy płyty najczęściej są tylko pamiątkowym gadżetem dla najwierniejszych fanów, powstałym tylko dlatego, że w krótkim czasie muzyk taki osiągnął szalone szczyty popularności. Z pewnością znacie te wszystkie "prawdziwe historie" Lady Gagi czy innych Britney Spears piętrzące się w tanich książkach. Jak zatem podejść do biografii Florence Welch?

Co przekonuje do zasadności jej napisania jest przede wszystkim muzyczno-artystyczne tło dzisiejszej Wielkiej Brytanii, gdzie każdego dnia dzieje się tysiące rzeczy a prasa muzyczna głębszej refleksji na ten temat nie dostarcza. Wiemy niemal wszystko o Londynie lat 60-tych, 70-tych, ale dzisiejszy klimat angielskiej sceny muzycznej jawi się nam tabloidowo-powierzchownie. Warunki w jakich mogła zaistnieć Florence + The Machine z pewnością są warte zbadania, pierwsze rozdziały książki przynajmniej w pewnym stopniu się do tego zbliżają. Zaskakiwać może fakt, że dzisiejsze mechanizmy splotów okoliczności, menedżerów, producentów, mediów, wytwórni płytowych są zasadniczo niezmienne od bodaj 50 lat.

Stosunkowo szybko opowieść wpada w schemat: Florence ma zaśpiewać na rozdaniu kolejnych nagród, Florence się stresuje, Florence występuje i odnosi oszałamiający sukces, Florence się upija. Plus obowiązkowy i obszerny akapit o kreacji którą na sobie miała. Najciekawiej oczywiście prezentują się zatem pasaże o powstawaniu kolejnych kompozycji i nagrywaniu albumów. Ale że płyt ma na koncie tylko dwie... Narracja kończy się zresztą na pierwszej połowie 2012 roku i ciekawe przedsięwzięcie jakim było "MTV Unplugged" zostaje ledwie wspomniane. Trafnie jednak zostały scharakteryzowane różnice między krwisto-pogańskim "Lungs" a krystalicznym "Ceremonials" w stylu art-deco.

O ile o rodzinie Florence dowiadujemy się sporo, o tyle im bliżej czasów nam współczesnych, tym mniej informacji o jej życiu prywatnym a o istnieniu jej późniejszego partnera dowiadujemy się głównie ze zdjęć. Nie jest to oczywiście niezbędne, ale autorka często gęsto rozpisuje sie o wpływie miłosnych rozterek na twórczość (i nastroje) Florence. Szczególnie Matt Alchin nie tylko zapoznał ją z Fleetwood Mac, ale i stał się bohaterem jednej z jej pierwszych piosenek "My Boy Builds Coffins". Wsród okoliczności powstania piosenki pojawia się jednak zgrzyt w postaci albo roztrzepania, albo lekkiej mitomanii Florence, gdy czytamy jej słowa: Miałam siedemnaście lat, byłam po raz pierwszy zakochana i wywieźli mnie na wakacje. Działo się to w czasach, gdy nie istniały SMS-y. Serio? Plus minus 2003 rok i w UK nie istniały SMSy? Za kolejny zgrzyt odpowiada młodsza siostra Florence, która, gdy wokalistka zastanawiała się nad rozpoczęciem farmakoterapii ze względu na swoje nienajlepsze nastroje, stanowczo jej to odradziła, twierdząc, że właśnie ten lęk jest częścią tego, co tworzysz. Bardzo odpowiedzialnie.

Materiałem źródłowym do książki jest szereg wywiadów i artykułów prasowych, co widać wyraźnie w jej charakterze. Sprawia bowiem wrażenie bardziej zeszytu pełnego chaotycznych wycinków prasowych zbieranych przez zachwyconą fankę, niż skrupulatnej biografii. Umacnia to tylko język, pełen kolokwializmów (odwaliła niezły numer) i często nieznośnie dziewczyński. Cytowanie członków fanklubu, często wymienianych z imienia (ale po co?) nie wnosi zaś do materiału niczego poza kolejnymi pokładami lukru.

Kulejący język to jedno, ale wpadki w tłumaczeniach i pracy redakcyjnej to rzeczy, których spokojnie można było uniknąć. Regularnie powtarza się tu radosne ćwierkanie Florence, mające zapewne oznaczać tweetowanie. Digtalowo brzmi jak mały językowy potworek. Za zamiłowanie artystki do rudych włosów odpowiadać ma postać Rogue z "X-Mena" i nie trzeba być znawcą komiksu, by błędnie nie odmieniać prostej nazwy grupy mutantów. Ale prawdziwie bolą błędy w nazwach innych wykonawców i ich utworów. I tak zamiast The Von Bondies mamy Von Blondies, zamiast Klaxons - The Klaxons, a zamiast piosenki Arcade Fire "In The Backseat" - kuriozalne "In The Basket" (!).

"Głos wszechmogący" to niezobowiązująca lektura na jedno popołudnie, ale jednocześnie praca, która ulegnie szybkiej dezaktualizacji. I nawet najwierniejsi fani dysponujący znajomością języka angielskiego, w dobie powszechnego dostępu do sieci, chętniej chyba sięgną do oryginalnych materiałów w Internecie niż do książki Zoë Howe. Ja biografię Florence przeczytam chętnie. Ale za jakieś piętnaście lat. [Wojciech Nowacki]