27 czerwca 2014

Recenzja Lana Del Rey "Ultraviolence"


LANA DEL REY Ultraviolence, [2014] Polydor || O tym, jak istotnym zjawiskiem w popkulturze jest Lana Del Rey świadczy to, że praktycznie niemożliwym jest pisać i rozmawiać wyłącznie o jej muzyce. Owszem, wydanie drugiego albumu przynosi zwyczajową porcję porównań do debiutu, rozważania na temat utrzymania (lub nie) poziomu, poszukiwania zmian i rozwoju. Ale w przypadku Lany nadal istotniejsze są pytania o jej tożsamość. Jest kreacją czy nie. Jeśli tak, to czy odpowiada za nią sama, czy złowroga wytwórnia a może nadal tata, którego konto na Twitterze poświęcone jest dziś niemal w całości córce a nie handlu domenami. Czy naprawdę jest dziś tak ponura, czy naprawdę chce umrzeć młodo, czy jej teksty są feministycznym antidotum na wszechobecną radość popu czy submisywnymi fantazjami na temat autodestrukcji?

Tymczasem już przy okazji "Born To Die" pisałem, że Lana Del Rey jest w takim samym stopniu artystyczną kreacją, co praktycznie każdy w świecie muzyki (nie tylko) rozrywkowej. Jej postać wyróżnia się jednak totalnym dopracowaniem i perfekcyjną świadomością. Publicystyka do dziś nie rozszyfrowała Lany a rozpisując się o jej życzeniu śmierci tylko udowadnia, że całkowicie zapomniała o istnieniu Elisabeth Grant. Emocje Lany podsuwane są nam pod nos na zakrwawionej tacy, o tym, co czuje Lizzy wiemy bardzo mało albo zupełnie nic. Ale nie należy wątpić, że przynajmniej część jej własnych doświadczeń użyta została jako podstawa dla "Ultraviolence". Podobnie jak Stefani Germanotta do stworzenia Lady Gagi wykorzystuje swoje ciało, Lana Del Rey jest projekcją duszy Lizzy Grant.

Po niecałym tygodniu od premiery "Ultraviolence" opinie zgrupowały się w dwóch obozach, płyta jest albo nudna, albo lepsza od "Born To Die". Rozumiem nieprzychylnych, minorowa atmosfera i tempo "Ultraviolence" nie muszą i pewnie nie powinny trafić to każdego, są to jednak głównie ci, których Lana nie przekonywała już od początku. Nowym albumem niestety ciężko będzie jej zyskać sobie nowych miłośników, ale wystarczy przecież ponad milion fanów, którzy kupili "Born To Die" w samych Stanach Zjednoczonych. Reszta nie będzie miała możliwości dostrzec imponującej zmiany jakościowej muzyki Lany Del Rey i ominie ich jeden z najistotniejszych albumów współczesnego popu.

Zniknęły hiphopowe elementy i irytujące pseudo-taneczne zabiegi produkcyjne. Patetyczne orkiestrowe aranżacje zredukowane zostały do śladowego minimum. Produkcyjne mankamenty znikały już na "Paradise", zbiorze świetnych singli, kompozycyjnie utrzymanych jednak w stylu "Born To Die". "Ultraviolence" przynosi zmianę w samym kształcie piosenek, ale po miejscami płaskim i jakby nieprzystającym do stylu i wizerunku debiucie, największą nadzieję miałem na prawdziwe żywe aranżacje. I to właśnie otrzymujemy, prawdziwe gitary, żywą perkusję, produkcyjną przestrzeń za którą w większości stał Dan Auerbach z The Black Keys. Lana Del Rey zyskała dokładnie takiego muzycznego partnera jakiego potrzebowała, jej muzyka zaś stała się prawdziwsza, żywa i bardziej ludzka, choć w dramatyczny sposób.


"Cruel World" to zjawiskowy wstęp i jedna z najbardziej wyjątkowych kompozycji Lany. Żywe instrumenty kreują atmosferę z początku lat 70-tych, pobrzmiewa tu lekko The Velvet Undergound i Jefferson Airplane. Napięcie budowane jest stopniowo, niemal w soundtrackowy sposób i tak oto piosenka sięga niemal siedmiu minut. Jednak kluczowy jest tu niebanalny refren i histeryczny wokal Lany, która dosłownie goes crazy. Minorowy nastrój utrzymany zostaje oczywiście w tytułowym "Ultraviolence" prowadzonym przez pianino i pląsającą gitarę w znów niebanalnym refrenie. I'm your jazz singer and you're my cult-leader śpiewa Lana w finale oferując nam kolejny muzyczny klucz. "Shades of Cool" tworzy bowiem jazzową atmosferę, bez jazzowego instrumentarium a Lana wciela się tu w diwę z lat 50-tych. Przede wszystkim jest to koronny dowód wielkiej muzycznej zmiany, gdy piosenka rozdzierająco eskaluje i pojawia się najprawdziwsze gitarowe solo.

"Brooklyn Baby" przynosi odrobinę wytchnienia od gęstniejącej atmosfery, Lana pozwala sobie na sporą dozę dowcipnej (auto)ironii gdy śpiewa I get high on hydroponic weed, And my jazz collection's rare lub My boyfriend's pretty cool, But he's not as cool as me. To jednak całkowicie poważny wers They judge me like a picture book, By the colors, like they forgot to read powinien zapaść w pamięć wszystkim obcującym z Laną Del Rey. "West Coast" nie jest bynajmniej lekką piosenką, ale z pewnością najbardziej nietypowym singlem, rytmicznym, pełzającym, wręcz nerwowym.


W połowie albumu poziom minimalnie opada, "Sad Girl" i "Pretty When You Cry" to dwie jazzująco-popowe piosenki, ale wraz z powolnym i niepokojącym na niemal trip-hopowy sposób "Money Power Glory" pojawia się kolejny potencjalny przebój. Niepokój, odrobina szaleństwa i ciągle rosnące napięcie czynią świetną kompozycję również z "Fucked Up My Way Up To The Top". Dla kontrastu finałem albumu są urokliwe "Old Money" i chyba najlżejsze w zestawie "The Other Woman".

Podobnie jak w przypadku "Born To Die" wraz z edycja rozszerzoną "Ultraviolence" otrzymujemy kilka dodatkowych utworów. Warto jednak trzymać się myśli, że są to tylko dodatki, album złożony z 14 piosenek byłby zdecydowanie za długi a bonusowe kompozycje rozbijałyby jego koncepcyjną całość. "Black Beauty" utrzymane jest w stylu płyty, ale zdecydowanie "ładniejsze". Skromne "Guns And Roses" ma lekko szkicowy charakter a "Florida Kilo" nawiązuje muzycznie do zupełnie innej Lany, niemal tej sprzed czasów debiutu.

Lana Del Rey na "Born To Die" była postacią rodem z przestylizowanych lat 50-tych, 60-tych, pod pastelowym wizerunkiem skrywającą olbrzymie frustracje i bardzo niechrześcijańskie pragnienia. Ale Ameryka się zmieniła i "Ultraviolence" jest dalszym ciągiem tej samej historii. Dekadę później Bob Dylan sięgnął po gitarę elektryczną a grzeczne dziewczęta i sfrustrowane gospodynie domowe stały się albo hippiskami na rogu Ashbury i Haight albo narkotycznymi boginiami nowojorskiej bohemy. Być może jest to historia, którą Lana Del Rey tylko odtwarza, ale jej opowieść, jej muzyka, mówi więcej niż większość dzisiejszego popu. 9/10 [Wojciech Nowacki]