GUSGUS Mexico, [2014] Kompakt || „Arabian Horse” to jeden z najczęściej słuchanych przeze mnie albumów i zarazem największy chyba dla mnie konflikt pomiędzy obiektywnym a subiektywnym. Płyta świetna i średnia zarazem a wszystko dlatego, że zawiera jedne z najlepszych, jeśli nie najlepsze, kompozycje w karierze islandzkiego kolektywu. Właśnie, są zawarte, ale go nie wypełniają, po szeregu zjawiskowych utworów pojawiają się zupełnie nijakie, nawet nudnawe, co najwyraźniej widać w przypadku edycji winylowej, gdyż płyty ze stronami C i D nie słucham niemal wcale.
„Mexico” od swego poprzednika różni się, ale na tyle subtelnie, że w ostatecznym rozrachunku okazuje się płytą utrzymaną na plus minus tym samym poziomie. Zjawiskowych utworów mamy tutaj mniej, oba single, „Crossfade” i „Obnoxiously Sexual” jednak całkowicie wystarczają, są to bowiem wyżyny tego, co w ramach tanecznej elektroniki można osiągnąć. Reszta płyty nie jest na szczęście tak nijaka jak cała przeciągnięta druga połowa „Arabian Horse”. Żadna z pozostałych kompozycji nie zapada w pamięć tak jak dwa doskonałe single, ale też nie sposób wskazać tu żadnej wyraźnie słabej. Znów zatem GusGus nagrali album dla mnie trudny do uchwycenia, jednocześnie lepszy i słabszy od poprzedniego.
Ale jeśli odsunąć na bok osobiste rozterki, mam wrażenie, że „Mexico” ma spore szanse trafić do szerszego grona słuchaczy niż poprzednie płyty. Niektórzy pamiętają jeszcze dawne wcielenie GusGus z lat 90-tych, w oryginalny sposób łączące ówczesną trip-hopową i chill-out’ową stylistykę z tym, co dziś nazwalibyśmy dream-popem. Tych, którzy spodziewali się kontynuacji brzmień 4AD, zabrnięcie w elektronikę musiało odstręczyć jako zbyt radykalne. GusGus zaczęli grać techno i dawni fani zapewne długo nie mogli się zdecydować czy to tak na serio. O tym, że było to na serio przekonują kolejne albumy wydawane po paroletniej przerwie, house’owe „Forever”, spolaryzowany „Arabian Horse” i najlepsze moim zdaniem w dyskografii GusGus ciemne, spójne i niepokojące „24/7”. Na tym tle „Mexico” jawi się jako najprzystępniejsza i najbardziej popowa płyta Islandczyków od końca lat 90-tych.
Elektronika elektroniką, ale w przeciwieństwie do poprzednich płyt, wszystkie kompozycje na „Mexico”, może poza tytułowym instrumentalem, to po prostu piosenki. Kontakt z nimi ułatwia przede wszystkim Högni Egilsson, którego zdecydowanie bardziej wolę jako wokalistę GusGus niż Hjaltalín. Ciekawie wypada jednak porównanie słów, Egilsson wokalem od którego mięknąć mogą kolana stara się kreować bardzo seksualną atmosferę (oczywiście „Obnoxiously Sexual”, ale i „God Application”), tymczasem Daníel Ágúst Haraldsson jednym wersem, jedną frazą potrafi osiągnąć znacznie bardziej erotyzujący efekt. Zarówno w „Crossfade”, jak i w przestrzennym, krążącym „Airwaves” pojawia się paralela seks – muzyka, która wydaje się kluczowa dla całego albumu.
Bo „Mexico” to pojedynek dwóch utworów, dwóch podejść do przebojowości i dwóch wokalistów (Earth, czyli Urður Hákonardóttir, tym razem wiodącą rolę odgrywa tylko w dziwnie daftpunkowym „Another Life”). „Crossfade” swą duszną, lekko niepokojącą atmosferą przypomina typową dla GusGus mroczną linię kompozycji z „24/7” i częściowo „Arabian Horse”, słychać tu pot, serce i skrzypiące sprężyny. Tymczasem w „Obnoxiosuly Sexual” skrzypi jedynie parkiet, bo jest to bezczelnie chwytliwy, taneczny przebój a wejście dęciaków robi niemal tak samo dobrze jak słynny akordeon w „Selfoss”. 7/10 [Wojciech Nowacki]