27 lipca 2016

Recenzja Pantha Du Prince "The Triad"


PANTHA DU PRINCE The Triad, [2016] Rough Trade || Alpejski pejzaż na okładce, nagrania terenowe w szwajcarskiej dolinie przysypanej lawiną w XIX wieku, zwięźle opisana teoria czarnego szumu, to tylko fascynujące uzupełnienia do "Black Noise" jako jednego z najlepszych albumów pierwszych dekad XXI wieku. Proces, który Four Tet rozpoczął albumem "Rounds" w 2003 roku symbolicznie ukoronowany został siedem lat później. W roku 2010 Four Tet wydał "There Is Love In You", Pantha Du Prince wydał "Black Noise" a elektronika, techno, minimal house stały się częścią akceptowalnej post-gatunkowej alternatywy.

Kluczy otwierających brzmienie "Black Noise" słuchaczom gitarowego indie subtelnie poukrywanych na tym albumie było sporo. Wspomniana wyżej teoretyczna podbudowa, Panda Bear z Animal Collective, który chyba ten jeden jedyny raz nie brzmiał irytująco, przede wszystkim jednak z wolna i na wielu poziomach obezwładniająca naturalność tej muzyki. Ludzki aspekt elektroniki dziś dla wielu może być banalną oczywistością, ale jej organiczność i "przyrodnicza" wręcz plastyczność już tak częste nie są. Eksponując zaś firmowe dzwonki Pantha Du Prince pchnął rozłożenie akcentów w niemal nabożną stronę a utrzymując rytm na niemal niezauważalnym poziomie skutecznie pozbawił nas poczucie słuchania producenckiego techno. Absolutnie równorzędnym partnerem płyty stała się wydana rok później kolekcja remiksów "XI Versions Of Black Noise", równie znakomitym zaś albumem okazało się "Elements Of Light" zagrane wspólnie z The Bell Laboratory na karylionie i fenomenalnie pogłębiające zarówno sakralne, jak i naukowe wymiary muzyki Panthy.


Po sześciu latach pojawia się bezpośredni następca "Black Noise" i choć Pantha Du Prince nie osiągnął zasłużonej rozpoznawalności, to przynajmniej dla tych, których nie zwiodły nowe twarze elektroniki "The Triad" było jednym z najbardziej oczekiwanych albumów tego roku. Poprzedzająca płytę winylowa epka "The Winter Hymn" postawiła początkowo więcej pytań niż udzieliła odpowiedzi, ale z perspektywy czasu okazuje się kompaktowo reprezentacyjna dla tego, czym okazało się "The Triad". Jako singiel oraz utwór otwierający album "The Winter Hymn" jest natychmiast tak rozpoznawalne jako utwór Panthy, ze aż rozczarowuje. Zupełnie jakby wszystkie charakterystyczne dla niego i znane już elementy zostały ściśnięte do formatu kompaktowej czterominutowej piosenki, wyraźnie powstałej na fali "Stick To My Side" z "Black Noise". Niestety, "The Triad" okazuje się "płytą z wokalami".

To, co na "Black Noise" było jednorazową ciekawostką, na "The Triad" jest podstawową treścią. Nieumiejętną, niepotrzebną, w najlepszym razie nie wnoszącą nic nowego i w miarę nieinwazyjnie stapiającą się z tłem, często jednak po prostu przeszkadzającą. Wokal w również singlowym i całkiem zresztą ciekawym "In An Open Space" jest nieznośnie słodki, w "Chasing Vapour Trails", jednej z koronnych kompozycji, wprowadza tylko konfuzję, w bladej końcówce płyty irytuje w "Islands In The Sky". Paradoksalnie jednak, mdłe i zlewające się ze sobą wokale okazują tym, co jako jedyne zapamiętujemy z pierwszych przesłuchań albumu. Na płycie, która sprawia wrażenie kolażu wszystkich wykorzystanych już wcześniej brzmień Panthy Du Prince, najciekawszym okazuje się to, co najtrudniej uchwycić.


Już "Frau Im Mond, Sterne Laufen" brzmi trochę inaczej, twardziej i jednocześnie mniej skonkretyzowanie a ambientowe pejzaże alpejskich dolin jakby zastępował wielkomiejski sensoryczny pośpiech. Ale to środkowa część płyty, nieprzypadkowo w większości instrumentalna, okazuje się nie tylko najlepsza, ale i wreszcie przynajmniej odrobinę modyfikuje brzmienie Panthy. Dziesięciominutowe "Chasing Vapour Trails" pełne jest szklanych pogłosów, wydaje się surowe, kanciaste, niemal industrialne, jednocześnie dzieje się tam naprawdę sporo a brzmienie okazuje się istotnie twardsze od tego co Pantha proponował na "Black Noise". Co kontynuuje "Lichterschmaus" w gęstszej, bogatszej i kompaktowej czterominutowej formie, przede wszystkim jednak "Dream Yourself Awake", ponad dziesięciominutowe na epce, tutaj w "krótkiej" wersji siedmiominutowej, mechaniczne, ale wyważone i pełne precyzyjnie kontrolowanego napięcia.

Końcówka płyty okazuje się niestety słaba, "Lions Love" nie tylko nie wnosi nic nowego do brzmienia Panthy Du Prince, ale karykaturalnie wręcz go upraszcza, finałowe zaś "Wallflower For Pale Saints" brzmi jak coś zamieszczone na Bandcampie przez wykonawcę znajdującego się o parę klas niżej. "The Triad" nie jest bynajmniej słabą płytą, ba, zapewne będę do niej jeszcze długo i chętnie wracał. Jakakolwiek produkcja Panthy to znakomita elektronika i niemal pieszczota dla głośników, ale przemawia przeze mnie rozczarowanie, a rozczarowanie to emocje, te zaś nie ulegają się racjonalnej analizie. "The Triad" po prostu nie przynosi żadnego progresu, plasuje się na pograniczu autoplagiatu i choć oferuje zarysy intrygujących nowości to jednocześnie zbyt poświęca się tym elementom brzmienia Panthy Du Prince, które po prostu mu nie wychodzą. Na szczęście nie ma ich wiele. 7/10 [Wojciech Nowacki]