31 lipca 2016

Recenzja Mark Pritchard "Under The Sun"


MARK PRITCHARD Under The Sun, [2016] Warp || Okładka "Under The Sun" wygląda znajomo, prawda? Pejzaż ten jest niemożliwy, nierzeczywisty, sprzeczny z logiką i z prawami fizyki, ale nie z naszym doświadczeniem. Perfekcyjnie sensownego surrealizmu doświadczamy przecież za każdym razem śniąc. W snach zderzają się miejsca, czasy, zmysłowe wrażenia i przebłyski podświadomości tworząc rzeczywistość podobną złudzeniom optycznym i niemożliwej geometrii, ale bliską nam i przynajmniej tymczasowo zrozumiałą. Album Marka Pritcharda jest senny, ale nie w sensie pościelowego relaksu, lecz czystego surrealizmu, gdzie pozornie nieprzystające do siebie elementy tworzą jedyną w swoim rodzaju i zaskakująco spójną całość.

Podstawową treścią pejzażu Pritcharda są syntetyczne płaszczyzny bardzo bliskie Boards Of Canada. Czasem w ich formie laboratoryjno-naukowej ("Where Do They Go, The Butterflies"), czasem postapokaliptycznie zdewastowanej ("Sad Alron"). Mechaniczne quasi-recytacje w "Hi Red" i "Infraded" ocierają się wręcz o dosłownie cytowanie Boards Of Canda, ale w tym pierwszym punktowane są zniekształconą elektroniką charakterystyczną bardziej dla Oneohtrix Point Never z "R Plus Seven", w drugim zaś podbite agresywnym automatem perkusyjnym. Jest to zresztą jedyny wyraźniej zrytmizowany tutaj utwór, który nie ulega pokusie efektownej eskalacji, buduje bowiem jedną większą całość z której pączkują kolejne kontrastowe elementy.


Najbardziej oczywistymi są rzecz jasna kompozycje z gościnnym udziałem wokalistów. Bibio w "Give It Your Choir" z sukcesem rewitalizuje to, co w przypadku Animal Collective kończy się najczęściej irytująca klęską, czyli przestrzenne beachboysowskie harmonie wokalne. Sama piosenka, gdy wyobrazimy sobie do niej żeński wokal, spokojnie odnalazłaby się w repertuarze choćby Bat For Lashes. Thom Yorke w "Beautiful People" nie odbiega niczym od swoich gościnnych występów u Flying Lotusa czy Modeselektor, ale utwór ten i tak pozostaje jednym z centralnych punktów płyty. Po pierwsze bowiem, wyraźnie igra z poczuciem czasu, mruczenie Yorke'a nie wydaje się trwać aż sześć minut, tak samo jak część instrumentalnych miniatur na "Under The Sun" nie wydaje się mieć zaledwie minutę lub dwie, ale logika snu bawi się przecież również ze strukturą czasu. Po drugie zaś, syntetyczne dźwięki fletu naprowadzają nas na dalsze, jeszcze ciekawsze tropy, spełnione w "You Wash My Soul".

W tej akustycznej piosence śpiewa Linda Perhacs, enigmatyczna legenda psychodelicznego folku, skutecznie kreując obraz pogańskiej Brytanii, gdzie gods of music play. Zaskakująco często "Under The Sun" okazuje się więc albumem z gruntu folkowym, bliskim wręcz muzyce dawnej, spowitej średniowieczną niemal atmosferą grodzonych pól. Pejzaż Pritcharda jest równie angielski, co "Dr. Dee" Albarna i pieśni Kate Bush. Tymczasem gdzieniegdzie pojawiają się też rozbłyski kosmicznego ambientu, jak w ośmiominutowym, ale też i najbardziej abstrakcyjnym "EMS". "Khufu" to dron prosto z horroru, spoken-wordowe wreszcie "The Blinds Cage" w teatralno-słuchowiskowej formie dosłownie zwraca się ku kwestii śmierci i poniekąd tożsamej z nią transcendencji snu właśnie (A weary conciousness used to distinguish dream from reality / Vanquished the line that divides slumber from death).


Wszystkie te rzeczywistości wyjątkową klamrą spinają pierwsza i ostatnia kompozycja. "?", syntezatorowy dron na samym początku, ze swymi rozbłyskami i klawiszowym punktowaniem, nie tylko banalnie ilustruje, ale okazuje się faktycznie punktem wyjściowym, narracyjną i światotwórczą bazą dla całego albumu. Nieprzypadkowo tytułowe i finałowe zarazem "Under The Sun", jedyny utwór na płycie w którym wokal pochodzi z przetworzonego sampla, znów sięga do dawno minionych czasów i z tradycyjnej pieśni z 1765 roku tworzy rozedrganą mantrę o politycznej wręcz wymowie: For every evil under the sun / There is a remedy, or there is none / If there be one, try and find it / If there be none, never mind it. Jesli zatem Pantha Du Prince rozczarował w tym roku pójściem na przyjemną, ale jednak łatwiznę, to Mark Pritchard niespodziewanie pojawił się z płytą trudną, ale intrygującą, fascynująco kompleksową i unikalnie skonstruowaną. 8/10 [Wojciech Nowacki]