Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Flaming Lips. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Flaming Lips. Pokaż wszystkie posty

19 września 2019


THE FLAMING LIPS King's Mouth, [2019] Warner || W pierwszym odruchu chciałem winić sposób wydania "King's Mouth" za niedostatek uwagi, który wydaje się trapić nowy album The Flaming Lips. Płyta ukazała się najpierw wyłącznie w limitowanej winylowej formie w kwietniu z okazji nieszczęsnego Record Store Day. Z miejsca oczywiście pojawiły się recenzje, całkiem zresztą entuzjastyczne, dotyczyły jednak wydawnictwa, które mało kto miał szansę usłyszeć. Gdy więc "King's Mouth" ukazał się w końcu aż w lipcu w powszechnej dystrybucji krytyka nie miała już powodu do okazania nim zainteresowania. Przynajmniej dostaliśmy tytuł, który na zawsze mógł zostać niedostępnym i limitowanym, lecz to rozproszone wydanie z pewnością odbiera pewnym płytom należną uwagę.

Po namyśle jednak "King's Mouth" na specjalną uwagę nie zasługuje, będąc najbledszym dokonaniem w dość już przecież nierównej późnej dyskografii The Flaming Lips. Mglista hipnotyczność okazuje się być rozwleczoną nudą, kompozycje ciągną się pozbawionym dynamiki tempem, Conye niespiesznie wyśpiewuje słowa, które brzmią jak wielokrotnie już wyśpiewane ("The Sparrow"), muzyka zaś wydaje się być wyblakłą kalką typowych motywów The Flaming Lips. Sięgających jednak tylko do na wzór "Yoshimi Battles The Pink Robots" infantylno-bajkowej strony ich twórczości. Niestety, rzecz mająca potencjał bycia alternatywną ścieżką dźwiękową do "Adventure Time" zawodzi nie tylko pod względem kompozycji, ale też produkcji.


Niewiele raczej wnosząca narracja Micka Jonesa z The Clash to największy dźwiękowy eksperyment na "King's Mouth", płyta brzmi zaskakująco surowo i oszczędnie, sprawiając wrażenie niedokończonego półproduktu. Pośredniczony słuchawkami bardziej intymny kontakt odsłania poutykane w tle produkcyjne ciekawostki, mało co jednak do takiego kontaktu zachęca. Słów full of joy joy joy joy nie można odebrać inaczej jak wymuszone i ironiczne. Ślady ciekawszej zabawy pojawiają się dopiero wraz ze śmiercią tytułowego króla w drugiej połowie płyty, jakby na potwierdzenie tego, że The Flaming Lips bardziej komfortowo czują się jednak z mroczniejszymi tematami. W niby niepozornym "Feedaloodum Beedle Dot" wreszcie pojawia się większa dynamika, lekki niepokój, jakiś wewnętrzny rozwój krótkiej kompozycji, którą prowadzi morbidno-ekstatyczny zaśpiew atrakcyjnie przepleciony z narracją Jonesa.

"King's Mouth" daleki jest jednak od frenatycznie narastającej grozy "Embryonic" czy choćby zaskakująco przyjemnie melodyjnej melancholii "Oczy Mlody". Ba, nawet snująca się beznadzieja "The Terror" wydaje się dziś bardziej pamiętna i charakterystyczna od tego albumu, który przemijać zaczął już w chwili wydania. 5/10 [Wojciech Nowacki]

24 czerwca 2019


THE FLAMING LIPS Greatest Hits Vol. 1, [2018] Warner || Jeśli wymieszamy ze sobą nawet najbardziej kolorową plastelinę, zwłaszcza gęsto podlaną substancjami psychoaktywnymi, w efekcie i tak otrzymamy jednorodną i średnio apetyczną szarą masę. Obcowanie z imponującym podsumowaniem paru dekad twórczości The Flaming Lips, a mówimy o trzydyskowej wersji deluxe, jest podobnym doznaniem. Wszystkie ich szaleństwa, wykwity wyobraźni, kontrolowany chaos, okazują się być w istocie całkiem do siebie podobne. I nie ma w tym nic złego, widać bowiem, że zmienia się produkcja, technologia, emocje, ale warsztat i styl The Flaming Lips jest całkiem jasno zdefiniowany od samych początków grupy.


Zwłaszcza, że kompilacja ta ułożona została w jedynym właściwym porządku - czysto chronologicznym. Na pierwszych ich albumach czytelne jest wspólne z Mercury Rev i Grandaddy pochodzenie, ujęte we frapująco niedefiniowalną wtedy jeszcze odmianę psychodelicznego indie-rocka. Potencjał The Flaming Lips do pisania popowych melodii jest również oczywisty, nie można się jednak nie zgodzić, że wyraźna zmiana następuje na wysokości płyty "The Soft Bulletin". Produkcja staje się klarowniejsza, aranżacyjne eksperymenty odważniejsze, nastroje bardziej zróżnicowane i sięgające intrygująco mroczniejszych rejonów, lecz w efekcie kompozycje te stają się nawet jeszcze przystępniejsze. "Greatest Hits Vol. 1" służy nie tylko jako przewodnik po historii The Flaming Lips, ale też punkt zaczepienia do sięgnięcia po najlepsze spośród ich albumów, czy to po pomysłową różnorodność "At War With The Mystics", najbardziej kompletną całość "Embryonic", czy nawet niedoceniany "Oczy Mlody".

Dla tych, którzy nie potrzebują ani przewodnika, ani wprowadzenia, prawdziwie ciekawy będzie dopiero trzeci dysk z różnorodnymi rarytasami. W niemal niekontrolowanym zalewie pobocznych wydawnictw The Flaming Lips, epek, kolaboracyjnych projektów, cover-albumów, soundtracków, pendrive'ów, gumowych płodów, wypełnionych piwem winyli czy wielogodzinnych kompozycji, praktycznie niemożliwym jest choćby pobieżne zmapowanie całego tego szaleństwa, ale drobnostki w rodzaju wyciszonej wersji "The Yeah Yeah Yeah Song (In Anatropous Reflex)", wspólnej ze Spiritualized kolędy "Silent Night / Lord, Can You Hear Me" czy "If I Only Had A Brain", klasycznej śmiesznostki z rodem "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", udanie wzbogacają już i tak kalejdoskopowy świat The Flaming Lips. 7/10 [Wojciech Nowacki]

8 marca 2017


THE FLAMING LIPS Oczy Mlody, [2017] Bella Union || Najlepsza w nowym regularnym albumie The Flaming Lips jest zdolność burzenia większości zakładanych o nim z góry wyobrażeń. Tygodniami przed premierą można było się przygotowywać na batalię w obronie instrumentalnie traktowanej koślawej polszczyzny, ale gorączkę narodowego wzburzenia załagodził sam Wayne Coyne tłumacząc, że język polski nie jest tu nośnikiem treści, ale elementem graficznym.

I to jestem w stanie zrozumieć. Nasze ogonki, dziwne połączenia spółgłosek i niepokojąca Anglosasów wizualna kanciastość polszczyzny czynią z niej na tyle egzotyczny kod wizualny, że została sprowadzona do szeregu typowych dla The Flaming Lips nietypowych akcesoriów. Trwająca dobę kompozycja, gumowy płód, fluorescencyjna czaszka, album z Miley Cyrus, to czemu nie i polskie tytuły. Teraz przynajmniej wiemy jaka jest ich rola, całkiem zresztą sympatyczna, bo nasz język rzeczywiście jest dziwny, wiemy też że The Flaming Lips nie roszczą sobie pretensji do poprawnego się nim posługiwania. Natomiast wspmomniany ciąg ekscentrycznych artefaktów i działań zespołu to kolejna narracja, która sprawia, że do "Oczy Mlody" można było podchodzić pobłażliwie.


W ciągu tym, rozpoczętym niemal natychmiast po wydaniu w 2009 r. monumentalnego "Embryonic", wytraciła się bowiem muzyka. Wydawnictwa najbliższe standardowym, jak płyta z kolaboracjami czy cover-albumy Pink Floyd i The Beatles, funkcjonowały w najlepszym razie jako ciekawostki i często prezentowały się lepiej na papierze niż w rzeczywistości. Jedyny zaś wydany w tym czasie regularny album studyjny przeminął jako wyjątkowo rozczarowujący. Trzeba jednak przyznać, że w ferii barwnych posunięć zespołu chłodny i minimalistyczny "The Terror" mógł okazać się wyraźnym odświeżeniem, nadal jednak jest płytą do której chce się wracać tylko dlatego, żeby upewnić się, że nic się na niej nie skrywa. Pierwszy kontakt z "Oczy Mlody" może pozostawiać podobne wrażenie, tym razem jednak The Flaming Lips zrozumieli, że minimalizm może im wyjść tylko z przymrużeniem oka.

"Oczy Mlody" jest bowiem albumem jak na The Flaming Lips niezwykle wyważonym. Owszem, nie ma tu kalejdoskopowej przebojowości "At War The Mystics", ale zniknęło również chaotycznie niedopracowanie większości ich ostatnich pomysłów. Lekko wycofany, niemal skromny, zamiast jednak blednąć i niknąć w zapomnieniu niczym "The Terror", utrzymuje w sennej uwadze do samego końca. Umowne podziały między utworami i często powtarzające się motywy tylko umacniają narkotyczną atmosferę oraz absurdalną, lecz naturalną logikę snu. Instrumentalny opar "Oczy Mlode" przeważa nad piosenkowymi fragmentami i jakością, i ilością. Płyta jest wyjątkowo niesinglowa i nieprzebojowa, ale jednocześnie najprzyjemniejsza i najbardziej słuchalna ze wszystkich ostatnich działań The Flaming Lips.


Skromność przejawiać się może w warstwie kompozycyjnej, ale najwięcej nieoczekiwanych zwrotów pojawia się w aranżacjach i instrumentarium. Przestrzenne syntezatorowe plamy, okazjonalnie rozbiegana elektronika czy automat perkusyjny zaskakiwać mogą tylko kojącym efektem końcowym. Pejzażowość "Oczy Mlody" wreszcie po latach zbliża The Flaming Lips do Radiohead ery "Kid A", solowego Thoma Yorke'a i emocjonalnej ilustracyjności The Notwist. Jednak to dźwięki gitary, ledwie zauważalne i łatwe do przeoczenia w narkotycznym sosie "Oczy Mlody", dodają tej płycie ludzkiego wymiaru. W jedym miejscu pojawi się zaskakująco swobodna i jamująca, w innym odtworzy koronkowość Jonny'ego Greenwooda, w paru innych zaś nawiąże do finezyjnego folku Fleet Foxes.

I tak aż do ostatniej piosenki, w której po kumpelsku pojawia się Miley i która z jednej strony wydaje się nie pasować do całości, z drugiej jednak jest logiczną konkluzją płyty. Dla sporej części słuchaczy największą wartością "Oczy Mlody" będą właśnie owe piosenki, przeciętnie szablonowe "The Castle" czy głupiutkie "Sunrise (Eyes Of The Young)", przypominają bowiem dawno utracony infantylizm "Yoshimi Battles The Pink Robots", płyty uważanej za największe osiągnięcie grupy, która jednak najbardziej się też zestarzała. Ale to narracyjne ciągi w stylu "Oczy Mlody" - "How??" - "There Should Be Unicorns" pokazują na szczęście nadal mistrzowską światotwórczość The Flaming Lips. 8/10 [Wojciech Nowacki]

5 grudnia 2014


THE FLAMING LIPS With A Little Help From My Fwends, [2014] Bella Union || Miley Cyrus zadziwiająco skutecznie strollowała celebrycko-plotkarski serwis Entertainment Weekly swym nowym tatuażem z "Love Yer Brain". Serwis radośnie i z gorliwością grammar nazi poinformował o błędzie w napisie i zatroskał się nad głupiutką Miley. Zarówno artykuł, jak i post, ledwie pół godziny później zostały edytowane i wzbogacone o konkluzję, że przecież oczywiście, że chodzi o tytuł piosenki The Flaming Lips.

Kumpelski związek, który Wayne Coyne zawarł z Cyrus, zdaje się zatem przynosić efekty dla obu stron. The Flaming Lips, od zawsze skrywając pod swoją narkotyczną psychodelią popowy potencjał, znaleźli się w świetle reflektorów celebryckich i, jak widać, nie zawsze kompetentnych mediów. Miley Cyrus zaś, być może okazuje się czymś więcej niż nadnaturalnej długości językiem i, jak sugerowała Sinéad O'Connor, bezwolnie sterowaną gwiazdeczką. A może i za tym stoją upiorni marketingowcy, kto wie.

Ważne, że współpraca ta, to już nie tylko wspólne występy i tatuaże, ale i oficjalne wydawnictwo w postaci kolejnego cover-albumu The Flaming Lips i zarazem kolejnej kolaboracji z plejadą ich fwends. Przerobienie w całości "Dark Side Of The Moon" Pink Floyd okazało się zaskakująco sensownym posunięciem w kontekście wcześniej wydanego opus magnum The Flaming Lips "Embryonic". Kompilacja "The Flaming Lips And Heady Fwends", choć nierówna, to przyniosła szereg intrygujących kolaboracji, od Nicka Cave'a i Yoko Ono poprzez Bon Iver, Tame Impala i Neon Indian po Ke$hę.


"With A Little Help From My Fwends" na szczęście muzycznie nie nawiązuje do miernego "The Terror", tak jak do "Embryonic" nawiązywał cover-album Pink Floyd. Choć może przerobienie The Beatles na modłę chłodnej, apokaliptycznej nudy było by ciekawszym posunięciem. "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" w podaniu The Flaming Lips okazuje się bowiem przedsięwzięciem zaskakująco zachowawczym. Owszem, podobnie jak wcześniej na Pink Floyd nałożono na The Beatles warstwę brudu i hałasu, ale to w dalszym ciągu, te same klasyczne, zabójczo chwytliwe piosenki. Paradoksalnie, tak kalejdoskopowy i różnorodny materiał wyjściowy jak "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", skutkuje dość jednorodną całością, będącą muzycznym ekwiwalentem cyrkowego i powierzchownego "American Horror Story: Freak Show".

Ba, nawet większość wokali skutecznie imituje tutaj klasyczne beatlesowskie harmonie, wśród gości ciężko zresztą znaleźć równie charakterystyczne imiona, co na "The Flaming Lips And Heady Fwends". Stąd natychmiast rozpoznajemy wyłącznie Maynarda Jamesa Keenana a udział Miley Cyrus w "Lucy In The Sky With Diamonds" okazuje się faktycznie najciekawszym elementem płyty. Choć popsutym przez Moby'ego.

Wayne Coyne pewnie byłby dumny z tego, że mój pierwszy uważny kontakt z "With A Little Help From My Fwends" miał miejsce w wannie pełnej piany i gorącej wody, zmęczony pracą i zimową, popołudniową ciemnością. Kombinacja radosnej psychodelii The Flaming Lips z piosenkami, których nie sposób nie znać, skutecznie podnosi nastrój. Tylko i aż tyle. Poza tym część dochodu ze sprzedaży płyty przeznaczona jest na fundację zajmującą się opieką weterynaryjną i adopcjami zwierząt domowych, więc czemu by nie wesprzeć naszych czworonożnych fwends. 5/10 [Wojciech Nowacki]

7 kwietnia 2013


THE FLAMING LIPS The Terror, [2013] Bella Union || Ciężko zliczyć wszystko to, czym raczyli nas The Flaming Lips po wydaniu bardzo dobrze przyjętego “Embryonic”. Wiem, bo z ciekawości próbowałem. Muzyka wydana w żelowym płodzie, gumowej czaszce, czekoladowym sercu, krwisty winyl, utwór sześciogodzinny, utwór dwudziestoczterogodzinny, największa ilość odegranych koncertów w ciągu jednego dnia… Wydawać by się mogło, że zespół spędził ostatnie lata świetnie się bawiąc. Właśnie, bawiąc przede wszystkim „się”, bo pokażcie mi kogoś z żelowym płodem The Flaming Lips albo kogoś, kto wysłuchał dwudziestoczterogodzinną piosenkę „7 Skies H3”.

Może jednak nie bawili się tak dobrze, może wszystkie te cudaczne ruchy były właśnie przejawem złych rzeczy. Nie wiadomo, bowiem to nie działania zespołu, lecz informacje prasowe w związku z wydaniem nowego albumu mówią o złej sytuacji w grupie i narkotykowym problemie Stevena Drozda jako o głównych motywacjach stojących za „The Terror".

Dźwiękowego terroru tu jednak nie znajdziemy. Szkoda, być może pogłębiona brutalizacja brzmienia The Flaming Lips byłaby bardziej interesująca od tego, co faktycznie otrzymujemy. Miejsce wśród klasyków przełomu wieków zapewnili sobie stosunkowo najbardziej przystępnymi albumami „The Soft Bulletin” oraz „Yoshimi Battles The Pink Robots”. Przyznaję, że drażni mnie banał „Yoshimi”, od której wolę bardziej różnorodne „At War With The Mystics”. To jednak wydany w 2009 roku „Embryonic” zjednoczył wszystkich w podziwie dla istniejącej już ponad 20 lat grupy, zdolnej nadal do stworzenia wielkiego albumu, przy okazji odświeżając brzmienie o mocne charakterystyczne basowe przestery.

„The Terror” przynosi wyraźną odmianę, wynikającą raczej ze świadomej ewolucji. Po „Embryonic” The Flaming Lips na szczęście uraczyli nas dwukrotnie muzyką wydaną na bardziej tradycyjnych nośnikach niż gumowe czaszki i embriony. Remake’owy album „The Dark Side Of The Moon” nadal opierał się na brudnych przesterach, ale już „The Flaming Lips And Heady Fwends”, tworzony zresztą równolegle do „The Terror”, dopuszczał więcej syntezatorowych dźwięków i mimo całej plejady drastycznie różnych gości brzmiał zaskakująco spójnie.


Pierwszy od czterech lat regularny album The Flaming Lips jest jednak rozczarowaniem nie tylko ze względu na długi okres oczekiwania wypełniony ekscentrycznymi szaleństwami. „The Terror” jest zwyczajnie jedną z najsłabszych pozycji w dyskografii grupy, płytą, do której nie ma po co wracać i która zapewne stosunkowo szybko zostanie zapomniana. Odrobina znanego basowego brudu pojawia się jedynie w „Butterfly, How Long It Takes To Die”. Przestery, ale gitarowe, pojawiają się w pierwszym utworze „Look… The Sun Is Rising”, który od razu nakreśla syntezatorowy, choć nie synth-popowy, charakter płyty. Gitar tu nie uświadczymy. Żywa perkusja w miarę słyszalna jest w jedynym nieco agresywniejszym utworze „Turning Violent”. W „You Are Alone” pojawia się nawet coś w rodzaju bitu, będącego jednak podkładem bardziej do monotonnej melorecytacji niż do piosenki. Obiecująco 13-minutowy „You Lust” rozpoczyna się nerwowo, nie tylko dźwięki zegara kierują nasze myśli w stronę najlepszych kompozycji Pink Floyd, ale szybko okazuje się, że utwór ten nie oferuje już wiele więcej.

Monotonnia jest jedynym czynnikiem terroryzującym słuchacza nowego albumu The Flaming Lips. Promocyjny medley brzmi w zasadzie jak jeden utwór. Płyta nie należy do najdłuższych, nie ma więc szans nas zmęczyć, ale jest boleśnie jednorodna, nie da się z niej wyłonić ani jednego fragmentu, całość przepływa w jednym tempie, w jednym nastroju i nic nie skłania nas do powrotu. Terkoczący, syntezatorowy ambient w „Be Free, A Way” kojarzyć się może z Blonde Redhead z płyty „Penny Sparkle”. O ile jednak tamten album, również sceptycznie przyjęty, był różnorodny i niewątpliwie przebojowy, to „The Terror” nie oferuje nam w zasadzie nic. 4/10 [Wojciech Nowacki]