Nadal mamy spory zapas nowości, którym przyjrzymy się dokładniej, choć znając tempo mojej refleksji nowościami do tego czasu być przestaną. W ostatnich miesiącach obok płyty Zrní z pewnością najważniejszym powrotem są Květy i ich pierwszy album zarejestrowany w odmienionym składzie, ale już teraz zatrzymać się musimy przy kilku tytułach, rozpoczynając od najatrakcyjniejszego ostatnio przykładu czesko-polskiej przyjaźni.
Remiksy ukazują wszechstronny potencjał kompozycji ba:zel. Dizzcock okazuje się zaskakująco kojący ze swą atmosferą północnego miasta, Mary C z Martinem Tvrdým proponują bardziej rozedrgane i lekko niepokojące podejście, Ježiš táhne na Berlín intensyfikuje brzmienie aż po granice agresywności a Lovenius sugeruje dla przeciwwagi deep-house'ową abstrakcję. Oryginalny utwór "Pace" przypomina jednak o swych neoklasycznych korzeniach, jakby zaś tego było mało, nowa wersja "Mandatory" dodaje jeszcze synth-popowe składniki do tej różnorodnej całości. Niemniej "RMX" pozostaje całością spójną i w tym własnie objawia się stylowość ba:zel. Nawet jednak tak zręczna epka nie jest w stanie przygotować nas na zjawiskowość "Scene 7", premierowego materiału duetu i pełnoprawnego następcy "eye draw(s) the line". Uwodzicielski przecież poprzednik w porównaniu ze "Scene 7" wydaje się wręcz nieśmiały, bowiem na każdym niemal polu ba:zel są po prostu odważniejsi. Wokal Eweliny jest pełniejszy, produkcja zdecydowanie klarowniejsza niż na zamglonym "eye draw(s) the line", okazjonalna gra na pianinie jeszcze bardziej wyrafinowana, brzmienie zaś po prostu bogatsze, głębsze a w robiącym największe chyba wrażenie "Marschfield" niemal bitewnie wojownicze. Talent do dźwiękowego designu kulminuje zaś w siedemnastominutowym dark-ambientowym utworze finałowym.
Po zeszłorocznej epce "Endian" Słowacy z Bulp debiutują długogrającym albumem "Yrsa". W tej zręcznie wyprodukowanej pigułce skupiają się liczne fascynacje czecho-słowackiej elektroniki paru ostatnich dekad: popowa melodyczność czeskiej elektroniki lat dziewięćdziesiątych (patrz: Prince Of Tennis), do dziś kultywowane słowackie nu-jazzujące downtempo (patrz: Autumnist) i przebojowość alternatywno-elektronicznego pogranicza Radiohead-Moderat. Przy okazji, z nowym singlem "Stoke The Fire" po wieloletnim milczeniu powróciła Khoiba, jeden z tych zespołów, które w znacznej mierze wpłynęły na tak inne niż w Polsce postrzeganie elektroniki. Wracając na Słowację, na główną siłę netlabelu Gergaz zdecydowanie wyrasta formacja Fallgrapp. Ich drugi album sięga do podobnych tradycji co ich krajanie z Bulp podkreślając tylko jak świetnie ma się tam tego typu muzyka. "V hmle" jednak uzupełnia te brzmienia o znaczący żywy pierwiastek. Zręcznie w całość wkomponowane smyczki oraz słowackie wokale zamiast imitować folklor tworzą raczej jego współczesny odpowiednik.
Antidotum na jakąkolwiek pretensjonalność jest tylko jedno. Kuba. Czegokolwiek się nie tknie zmienia się w zroszone potem czyste muzyczne złoto. Obfitym potem, aktywności Kuby Kaifosza są bowiem tak intensywne, że plan wydawniczy ma już przygotowany najprawdopodobniej przynajmniej do 2034 roku. Zespół Wild Tides na wysokości płyty "Hung Loose" popadać zaczął w szkatułki, błyskotliwa rewitalizacja przyszła zatem wraz z początkiem kariery solowej, najpierw jako Boy Wonder & The Teen Sensations, potem jako Lazer Viking. Ani krytyka, ani publiczność nie zdążyły jeszcze ochłonąć a tu powrócili Wild Tides zaskakując podwójnie. Po pierwsze, czeskie wokale, co w Republice Czeskiej, kraju, przypominam, czeskojęzycznym, spotkało się z podejrzeniami o żartobliwą pastiszowość. Po drugie zaś, co znacznie ważniejsze, rozpiętość stylistyczna "Sbohem a šáteček" w połączeniu z intensywnością albumu przyprawia wręcz o zawroty głowy. Piosenki sięgają od półtorej do czterech minut, ale doszukać się w nich można niemal każdego chwytu stylistycznego z historii muzyki rockowej, od rock'n'rolla przez swojski bigbit lat sześćdziesiątych i radiowy pop-rock lat dziewięćdziesiątych po country, folk i metal. I cała maestria tkwi w tym, że nie brzmi to jak popartowy mixtape, lecz spójny, rockowy album, jeden z najlepszych i najżywotniejszych jakie możecie usłyszeć w tym roku. [Wojciech Nowacki]