18 lipca 2017

Recenzja Feist "Pleasure"


FEIST Pleasure, [2017] Polydor || The pleasure was mine, śpiewała Leslie Feist dawno temu, jeszcze zanim płytą "The Reminder" osiągnęła sukces komercyjny i zainspirowała szereg ambitniejszych komedii romantycznych, zanim album "Metals", mądry, pełen rozmachu i boleśnie niedoceniany, przyniósł jej sukces artystyczny. Powrót do przyjemności wydawać się mógł nośnym motywem dosłownego powrotu Feist, nawet jeśli nie musiał oznaczać nawiązania do frywolnego niby-debiutu "Let It Die". Od wydania "Metals" upłynęło jednak aż sześć lat, werwa tytułowego singla "Pleasure" musiała zatem przypomnieć o Feist porównaniami z jednej strony do niezatapialnej PJ Harvey, z drugiej zaś do artystek, które jak St. Vincent pozycję zdołały zdobyć sobie w międzyczasie.

"Pleasure", a w dalszym ciągu na myśli mamy piosenkę, to prawdopodobnie najzadziorniejsza kompozycja w karierze Feist, ekstatycznie przybrudzona, efektownie eskalująca gitarą i okrzykami w stronę zaskakująco świeżych ech grunge'u. Pomysłową rewitalizację równie sugestywnie zapowiadało "Century", bez natychmiastowej siły poprzednika, przyćmione udziałem Jarvisa Cockera w epilogu, ale z rozmachem narastające i efektownie przypominające jak zręcznym zabiegiem jest gwałtowne przerwanie utworu. Równie zręcznie wykreowana zatem została iluzja "Pleasure" jako prawdziwie rockowego albumu, który nie tylko przypomni o Feist, ale też fali silnych kobiet w muzyce przywróci ich gitarowy aspekt. Rozczarowanie płytą zaciążyło zatem podwójnie, choć osobiście zależało mi bardziej na godnym następcy "Metals" niż rockowej Feist bojującej z własnymi epigonkami.


Wybór singli, w oczywisty sposób niereprezentatywnych dla płyty i jedynych na niej pełnych kompozycji, poważnie zastanawia. Czy to tylko nasza autosugestia czy może jednak samoświadomość artystki? Przy postaci kalibru Feist wybór musiał być świadomy, ba, założyć nawet możemy, że nie chodziło tylko o zręczne wypromowanie przeciętnej całości materiału, lecz niejasny zamysł stojący za albumem. Tak czy inaczej, "Pleasure" pozostaje płytą, którą w największym stopniu definiuje to, czym nie jest.

Oszczędność "Pleasure" kontrastuje nie tylko dość dramatycznie z singlami, ale i poprzednimi albumami Feist, choć rysującej się na nich stopniowo drogi ku minimalizmowi można było się dopatrzeć. Jest jednakże wyraźna różnica między minimalizmem skupionym, pełnym subtelnych detali, lecz krystalicznie czystym a ledwie nakreśloną szkicowością. W samej naturze szkicu tkwi jego niedomknięcie oraz potencjał do bycia rozwiniętym w jakąkolwiek stronę. Wytrąca ta z rąk podstawowe narzędzia krytyki, pozostawia bezradnym w obliczu utworów, które nie są nawet jeszcze kompozycjami i mogą okazać się czymkolwiek. W niemal każdym bowiem utworze słychać potencjał, ślady tradycyjnego warsztatu Feist, nawet możliwe przeboje, ale fizycznie obcujemy jedynie z kompozycjami in spe. Próby wartościowania, oceniania nadziei wydają się zaś głęboko niesprawiedliwe.


Zastanawia przybrudzona produkcja oraz dlaczego utwory oparte na szczątkowych pomysłach dłużą do nawet pięciu, sześciu minut ("Baby Be Simple", nomen omen). Z każdym kolejnym Feist odziera zbędne warstwy aranżacyjne i kompozycyjne, starając się jakby dotrzeć do pieśniarskiego jądra. Efekt pieśniarki z gitarą samotnie i spontanicznie snującej swe opowieści na scenie pustawego klubu zostaje zatem osiągnięty dość zręcznie. Muzyczny ekwiwalent twórczego bazgrolenia istotnie skrywa w sobie zalążki potencjalnych przebojów, pełniejszych kompozycji, wyraźniejszej struktury, całość brzmi zatem jak taśma demo. Okazjonalnie wyłoni się podobieństwo a to do Cat Power ("I Wish I Didn't Miss You"), a to Bon Iver ("The Wind"), większość albumu tkwi jednak w przedziwnym stanie na granicy bezkompozycyjności. Z wyjątkiem w postaci "I Am Not Running Away", jedynej pełnoprawnej kompozycji dorównującej singlom "Pleasure" i "Century", w której Feist równie zręcznie co Anna Calvi przywołuje atmosferę gitarowego noir bluesa.

Kluczem do albumu być może są słowa A man is not his song / Though we all wanna sing along / We all heard those old melodies / Like they're singing right to me / More than a melody's needed z utworu "A Man Is Not His Song", przed którym nieprzypadkowo pojawia się repetycja najbardziej chwytliwego fragmentu singlowego "Pleasure". Feist zwiodła nas pozorem przyjemności, której pomimo jego wyraźnych słabości na albumie bynajmniej nie brakuje, ale "Pleasure" w najlepszym razie wydaje się być eksperymentem na słuchaczach i na samej idei pieśniopisarstwa. 6/10 [Wojciech Nowacki]