19 września 2017

Recenzja Mike Oldfield "Return To Ommadawn"


MIKE OLDFIELD Return To Ommadawn, [2017] Virgin || W niewielkim odstępie czasu dwóch legendarnych artystów, Jean Michel Jarre oraz Mike Oldfield zaproponowało słuchaczom sentymentalną podróż w przeszłość. Obaj postanowili jednak zrealizować swój cel w wyraźnie odmienny sposób. Ich najnowsze płyty stanowią przejaw dążenia muzyków do odtworzenia i rozszerzenia konceptualno-stylistycznych rozwiązań z ich najbardziej udanych artystycznie albumów. O ile jednak w przypadku Jarre'a i jego "Oxygene 3" możemy mówić o wyraźnym autocytacie i bezpośredniej kontynuacji poprzednich części, to recenzowana tu płyta Oldfielda w zasadzie pod względem kompozycyjnym niewiele ma wspólnego z "Ommadawn", powszechnie wysoko ocenianym trzecim longplayem Brytyjczyka. U Oldfielda nostalgia i tęsknota za własną przeszłością stanowi w większym stopniu fundament, na którym artysta buduje nową opowieść. W jego przypadku możemy mówić o inaczej rozkładanych akcentach i formach muzycznego wyrazu a nie o bezrefleksyjnym kontynuowaniu dawno zakończonych wątków.

Już sama okładka wydawnictwa pokazuje, że w trakcie powrotu do "Ommadawn" czekają nas wyraźne zmiany. Koncept artystyczny pierwszego albumu przedstawiał wizerunek artysty spoglądającego na bliżej nieokreślone zdarzenie rozgrywające się poza kadrem ujętym przez fotografa. Z kolei na "Return To Ommadawn" słuchacz otrzymuje wyraźnie skonkretyzowaną i, być może, bardziej naiwną wizualnie interpretację muzyki. Bez wątpienia intencją artysty było ukonstytuowanie wyobrażenia magicznej krainy, której eksploracji podjąć ma się słuchacz. Tłem dla podróży stają się dwa rozbudowane muzyczne pasaże, stanowiące niejako plastyczne tło opowieści. I faktycznie, obie kompozycje zawarte na albumie mają w sobie bardzo dużo z muzyki filmowej, która w swoich podstawowych założeniach stanowi element wzmacniający bodźce płynące z obrazu. Tyle tylko, że słuchacz obraz ten musi budować samodzielnie, we własnej wyobraźni. Dlatego album Oldfielda wymyka się łatwej interpretacji i ocenie. Wszystko zależy bowiem od zaangażowania konkretnej osoby, jej nastroju i chęci, bądź jej braku, pełnego przeżywania płyty. Nie jest to muzyka tła, chociaż nastrojowe, wyraźnie spokojne i odrobinę pastelowe kompozycje mogą skłaniać do takiej właśnie konkluzji. Jeżeli słuchamy "Return To Ommadawn" niejako przy okazji innych czynności, wiele niuansów i smaczków albumu po prostu pozostanie niezauważona. Kompozycje ulegną spłaszczeniu a nasz odbiór płyty spaczony.


Jak już wspomniałem, album podzielony został na dwie kompozycje rozwijające się nieśpiesznie, z wyczuciem wzbogacane przez twórcę o kolejne warstwy melodyczne i zróżnicowanie wykorzystywanego instrumentarium. Należałoby zresztą stwierdzić, że pomimo ich wzbudzającej szacunek długości, to właśnie melodia pozostaje czynnikiem dominującym i determinującym odbiór utworów. Płyta jest również, co zresztą wynika bezpośrednio z jej melodyjności, dziełem nie wzbijającym się na wyżyny prog rockowych poszukiwań. Nie ma tu eksperymentów i zaskoczeń. Mamy za to dominujące brzmienie fletu, harfy, mandoliny i delikatnej gitary hiszpańskiej od czasu do czasu wzmacniane, charakterystycznymi dla Oldfielda, elektrycznymi wstawkami.

Jeżeli miałbym w jasny sposób zaszeregować "Return To Ommadawn" do konkretnej stylistyki muzycznej, byłby to etniczny folk zabarwiony na modłę celtycką. Muzyka przestrzenna, nieśpieszna, odrobinę nawet wycofana, budująca napięcie w sposób zupełnie nieefektowny i odrobinę niemodny. W tym jednak tkwi jej piękno. Jest to album w doskonały sposób wypełniający leniwe, wiosenne popołudnie. Nie ukrywam jednak, że w trakcie odsłuchu powolnych, folkowo zabarwionych kompozycji, przychodzi moment, w którym słuchacz zaczyna z utęsknieniem wyczekiwać tych kilku dźwięków gitary elektrycznej którymi Oldfield wzbogaca album. Przywracają one albumowi siłę wyrazu i, co tu kryć, żywotność.

A jednak płyta stanowi niewątpliwie udany powrót artysty do brzmień i rozwiązań stylistycznych, z którymi kojarzymy go najlepiej. Nie sposób pomylić "Return To Ommadawn" z dziełem kogokolwiek innego. Od pierwszych taktów wiadomo, że mamy do czynienia z Mikem Oldfieldem. Czy jednak zaliczyć można "Return To Ommadawn" do najlepszych dokonań w historii artysty? Uważam, że nie. Płycie brakuje niestety ożywczego powiewu nowości. Muzyk korzysta z dawno wypracowanych i sprawdzonych patentów, rozwiniętych co prawda do perfekcji, ale doskonale znanych już słuchaczowi. Inna sprawa, że większość oddanych fanów Mike'a Oldfielda oczekuje od niego tych właśnie brzmień, emocji czy rozmarzonego, nierzeczywistego nastroju. Na szczęście "Return To Ommadawn" nie sprawia wrażenia próby odcinania kuponów od projektu, który w roku 1975 przyniósł ugruntowanie pozycji Brytyjczyka na progresywnej scenie. Najnowszy album przyrównać można raczej do drugiego tomu ulubionej powieści, z przyjemnością wracamy do znanych już bohaterów i intrygującego świata, chociaż to właśnie tom pierwszy na dłużej zostanie nam w pamięci. 6/10 [Jakub Kozłowski]