6 września 2017

Recenzja Toro Y Moi "Boo Boo"


TORO Y MOI Boo Boo, [2017] Carpark || Na mój ulubiony album Toro y Moi wyrasta "Live From Trona", wydana na podwójnym różowym winylu dziwna płyta koncertowa, dziwna, bo będąca rejestracją koncertu odegranego na pustyni bez udziału publiczności. Owszem, odrobinę za bardzo, co jednak zrozumiałe, skupia się na piosenkach z wydanego rok wcześniej "What For?", bo oprócz kilku niewątpliwie znakomitych trafiły tam też niektóre typowo dla Toro średnie. "Live From Trona" bynajmniej nie pokazuje tylko, że okazjonalnie, choć regularnie, zawodzą Chaza Bundicka kompozycyjne zdolności. W dynamicznym zespołowym anturażu z pogranicza indie-rocka i avant-popu doskonale brzmi zarówno "Half Dome" z "What For?", "JBS" z wtedy jeszcze niewydanego "Star Stuff", naturalnie "Still Sound" z "Underneath The Pine", jak i obłędnie efektownie połączone ze sobą "Grown Up Calls" i "Say That" z "Anything In Return". Niezależnie zatem od stylistyk przybieranych na studyjnych albumach rdzeń Toro y Moi pozostaje zasadniczo niezmienny.


Aż do teraz. Albumowa żonglerka stylistykami zawsze stanowiła o jakości Toro y Moi i choć różnice między kolejnymi płytami sięgają głębiej niż proste wahnięcia pomiędzy brzmieniem bardziej elektronicznym a bardziej rockowym, to jednak można było się domyśleć, że następca "What For?" podąży ścieżką elektroniczną. Niemniej "Boo Boo" nie tylko najbardziej spośród wszystkich płyt Toro y Moi zanurza się w syntetyczne lata osiemdziesiąte, to czyni to w wyjątkowo nieinspirujący sposób. Ponadto pogłoski o powrocie do brzmienia debiutu "Causers Of This" również trzeba zaliczyć do grona grubo przesadzonych. Jeśli zamyślimy się nad albumami Toro y Moi to przyznać trzeba, że na każdym, nawet na "Underneath The Pine", znalazły się kompozycje wyraźnie słabsze, nie ewidentnie złe, po prostu przemijalne i niezapamiętywalne. I tak, nawet na "What For?", które w obliczu "Boo Boo" zdecydowanie zasługuje na rehabilitację, znalazły się utwory, które trzeba zaliczyć do najlepszych w karierze Toro y Moi. Tymczasem, "Boo Boo" jest pierwszym jego albumem z którego nie da się wyłuskać zupełnie nic.

Może poza "You And Me", które wyłania się z syntezatorowej plamy, z wolna się intensyfikuje i w innych warunkach, na innej płycie, stanowiłoby naprawdę udane intro. Tutaj ginie w ogólnej apatii, od pierwszych dźwięków "Boo Boo" słychać zmęczenie, zupełnie jak Chaz na okładce, który być może stara się wykonać taneczny ruch, ale nie ma nań siły. Utwory przepływają niezauważalnie jeden w drugi, jednorodne, monotonne, zrezygnowane i często po prostu nudne. Lekkie rytmiczne ożywienie następuje pod koniec płyty, z wyłączeniem głęboko rozczarowującego siedmiominutowego finału. Gdzieniegdzie Toro zbliża się do Twin Shadow, co w kontekście ostatniego albumu tegoż nie musi być bynajmniej zaletą. Aspiracje do ligi Franka Oceana legną dzięki autotune'owym wokalom a muzycznie album osuwa się ostatecznie do kompozycyjnego i emocjonalnego poziomu ejtisowego muzaku, gdzieś pomiędzy muzyką z pokazu mody a demem Whitney Houston. Minimalizm "Boo Boo" nie oznacza modnego produkcyjnego chwytu, lecz minimalne zaangażowanie, zarówno ze strony twórcy, jak i słuchacza. Redukcja warstwy muzycznej uwypukla warstwę liryczną, co nie jest dla Toro y Moi typowe, i faktycznie, "Boo Boo" jest jego najbardziej osobistą płytą, lecz zamiast być melancholijną staje się ociężale ponurą. Na szczęście Chaz Bundick wydał już w tym roku dobrą i płomiennie angażującą płytę, szkoda zatem, że o "Star Stuff" nie pamięta się tylko dlatego, że nie ukazało się pod szyldem Toro y Moi. 5/10 [Wojciech Nowacki]