15 września 2017

Recenzja Roger Waters "Is This The Life We Really Want?"


ROGER WATERS Is This The Life We Really Want?, [2017] Columbia || Nie sądzę, aby można było postrzegać twórczość Rogera Watersa i Davida Gilmoura w oderwaniu od ich wcześniejszych dokonań. Próba percepcji któregokolwiek z solowych albumów obu muzyków prędzej czy później dociera do wielkiej, białej ściany z napisem Pink Floyd. I nie ma w tym nic złego, Pink Floyd nie bez powodu należy do najwyższej elity świata artystycznego nie tylko XX wieku. To właśnie współpraca obu artystów skutkowała, chociaż oczywiście nie zawsze, albumami genialnymi. Ich niezwykłość wynikała z budowania nieobojętnego słuchaczowi klimatu, wyczucia melodii i umiejętności wypowiadania się na temat ważnych spraw w niepretensjonalny sposób. Niestety, te właśnie elementy uległy na najnowszej płycie Rogera Watersa wyraźnemu stępieniu.

A jednak nadal jest to album, któremu najbliżej do niepokojącego, poszukującego ducha dokonań Pink Floyd z czasów "Dark Side of the Moon" czy, przede wszystkim, "The Final Cut". Roger Waters posługując się ograniczonymi formami wyrazu nadal potrafi zaintrygować w stopniu, który chyba już na zawsze będzie niedostępny dla Davida Gilmoura. Wiem nawet dlaczego tak się dzieje, płyta solowa Rogera Watersa stanowi bowiem faktycznie jego płytę solową. David Gilmour na "Rattle That Lock" za dużo swobody oddał innym. Nie on, lecz Polly Samson odpowiada za warstwę liryczną a wpływ Phila Manzanery jest i był ewidentny już na "On An Island" czy ostatnim, wartym całkowitego zapomnienia albumie "The Endless River" Pink Floyd. Roger Waters nadal pozostaje muzycznym tyranem trzymającym wszelkie elementy układanki w twardym uścisku. Zresztą na "Is This The Life We Really Want?” niemal słychać jego zaciśnięte, zgrzytające zęby.


Społeczno-polityczna świadomość Rogera i jego zainteresowanie otaczającym światem w połączeniu z przekonaniem o własnej nieomylności daje ciekawy efekt w postaci płyty lirycznie odważnej, ale irytującej, dusznej kompozycyjnie, lecz przemawiającej do wyobraźni słuchacza. A jednak, jeżeli czegoś mi na tej płycie brakuje, to właśnie Davida Gilmoura. Nie ma tu bowiem lekkości, zwiewności, przestrzeni i bardzo potrzebnego oddechu między, często nasączonymi jadem i rezygnacją tekstami basisty. 54 minuty zrzędzenia na otaczający świat aż proszą się o bardziej melancholijny przerywnik. Wzmocniłby on wymowę całości, uzupełnił ją i na zasadzie kontrastu zwrócił uwagę na te fragmenty tekstów, w których Waters zwraca uwagę na naprawdę ważne i niepokojące tendencje społeczne. Faktem jest jednak również to, że śpiewając o zaniechaniach, ambiwalencji, wycofaniu i braku zaangażowania muzyk szuka powodów tego stanu rzeczy w zupełnie nietrafionych miejscach. Waters bierze efekt za przyczynę, budując skomplikowane lirycznie kazania przeplata je siarczystymi przekleństwami, bardzo infantylizującymi treść i ograniczającymi siłę przekazu muzyka. Na marginesie mówiąc płycie bardzo również brakuje pięknych gitarowych solówek.

Na albumie Watersa dostrzegam te same motywacje, którymi kierował się Marillion przygotowując płytę "Fuck Everyone And Run", formy wyrazu są oczywiście diametralnie inne, ale wydźwięk bardzo zbliżony. O ile jednak złość na społeczne zmiany wyrażana przez Steve'a Hogartha zostaje rozwodniona poprzez długie, nierzadko w pełni instrumentalne partie, to płyta Watersa sprawia wrażenie improwizacji ulicznego grajka, który za pośrednictwem gitary postanawia wykrzyczeć swoje pretensję w stronę niczego niespodziewających się przechodniów. Jest ona przejawem wybuchu wewnętrznej irytacji. Tyle, że świat nie jest czarno-biały. Muzyka tym bardziej nie powinna taka być. Im dłużej słucham Watersa tym bardziej pragnę wrócić do nagrań Gilmoura z albumu "Rattle That Lock". Gdy zaczynam słuchać "Rattle That Lock" bardzo szybko zaczyna brakować mi ironicznego, zgryźliwego, ale przekonującego spojrzenia cynika, którym mistrzowsko posługuje się Waters. Nie chcę uchodzić za malkontenta, ale moim zdaniem obie płyty stanowią składniki, które dopiero po dokładnym wymieszaniu dadzą dzieło godne naprawdę głębokiej uwagi. Szkoda, że tak się nie stało i już chyba nigdy się nie stanie.


Niewiele piszę o samych kompozycjach ponieważ na "Is This The Life We Really Want?" nie ma, moim zdaniem, niezależnych od całości, funkcjonujących autonomicznie kompozycji. A nawet gdyby kilka spróbować w ten sposób potraktować, to wypadłyby raczej nieprzekonywująco. Na oddzielną uwagę zasługują niewątpliwie "Déjà Vu", chociaż może to wynikać z mojej słabości do przywodzącego wspomnienia dźwięku zegara, oraz utwór tytułowy, mroczny, poruszający i wywołujący ciarki na plecach. Nawet jednak one, wraz z przepięknie wishyouwerehere’owską "Smell The Roses" i końcową suitą "Wait For Her" - "Oceans Apart" - "Part Of Me Died" brzmią po prostu najlepiej jako jedna, koherentna narracja. Innymi słowy, aby docenić płytę należy wysłuchać ją w całości, tyle, że może być to bolesne i odrobinę męczące doświadczenie.

Gdyby Gilmour i Waters połączyli siły, gdyby zebrali pomysły zawarte na dwóch najnowszych albumach solowych, zakopali topór wojenny i wypracowali sensowne modus vivendi, wtedy mogłaby powstać płyta genialna. Nie powstała jednak. Ani "Rattle That Lock" ani "Is This The Life We Really Want?" nie bronią się w całości. Obie wgłębiają się w dokładnie przeciwstawne elementy wyróżniające twórczość Pink Floyd, tracąc tym samym na sile wyrazu. Gdybym miał jednak powiedzieć, który album na dłużej przykuł moją uwagę, to bez wątpienia wskażę "Is This The Life We Really Want?", jako muzycznie dojrzalszy od ballad Gilmoura zmusza do myślenia i uważnego wysłuchania. Nie jest równy i na pewno nie jest pozbawiony słabszych fragmentów. A jednak nadal powoduje, że upływ czasu od premiery "Dark Side Of The Moon" i "Wish You Were Here" przestaje wydawać się tak cholernie bezlitosny. 7/10 [Jakub Kozłowski]