30 lipca 2018

Recenzja Florence + The Machine "High As Hope"


FLORENCE + THE MACHINE High As Hope, [2018] Virgin || Problemem nowej płyty Florence nie jest bynajmniej, być może koniunkturalne, ale całkiem oczywiste, założenie nagrania stripped-down albumu. Każdy prędzej czy później ulega pokusie zaprezentowania się w wersji podstawowej, pozbawionej choćby najbardziej nawet charakterystycznych przywar aranżacyjnych, produkcyjnych, kompozycyjnych. Paradoksalnie prowadzi to do eksperymentu, który ma potencjał przynajmniej połowicznego sukcesu ("Joanne"). "High As Hope" brakuje jednak konsekwencji. Florence porzuca pierwotne zamierzenie zmierzając w stronę autentycznego eksperymentowania, w efekcie żadnemu z tych kierunków nie poświęca się do końca. Kompozycje zaś zawodzą niejako przy okazji.

Próby powściągnięcia głosu Florence również nie mogą się udać. "June" na otwarcie płyty pokazywać ma nową, wyciszoną Florence, ale w efekcie brzmi jakby ktoś ją podduszał poduszką. Sama piosenka przynosi efektowne dźwięki pianina sparowane z niezłymi basowymi tąpnięciami, ale zamiast eskalować kompozycyjnie już tutaj markuje rozwój implementacją i oklasków, i smyczków, i wszystkiego, co nam się kojarzy z Florence bynajmniej nie wyciszoną. Większość kompozycji zresztą zmierza donikąd, charakter wielu z nich jest niemal szkicowy i opierający się na dość wątłym szkielecie. Nawet niby modelowy singiel "Hunger" okazuje się niezapamiętywalnym cieniem większych przebojów Florence. Niespecjalnie w recepcji płyty pomagają też teksty. Jeśli akurat nie przynoszą malowniczych obrazków z życia w Londynie to potrafią okazać się wyjątkowo przyciężkie i kanciaste ("Big God"). Podobno zresztą pierwotnie miały być tylko wierszami, stąd też i pewnie szufladowy charakter całych kompozycji.


Niektóre produkcyjne i aranżacyjne zabiegi mają jednak wielki potencjał będąc najlepszymi mikro-fragmentami albumu. Ani Jamie xx, ani Kamasi Washington niestety nie zdobywają dla siebie na płycie większej przestrzeni. Szkoda zwłaszcza tego drugiego, najgorętsze imię jazzu tego sezonu wykorzystane zostało zdecydowanie poniżej swoich możliwości, ale wszystkie te ciekawostki z wolna prowadzą do ciągu najlepszych utworów na "High As Hope". "Grace" wprowadza zupełnie nową jakość z jazzującym pianinem (Sampha, kolejny gość zasługujący na znacznie większy wkład) i prawdziwie odświeżającą dla Florence atmosferą. "Patricia" to znakomita fuzja jej typowego emocjonalnego rozbiegania ze świetnie zaaranżowanymi, niemal dronowymi smyczkami. Wreszcie "100 Years" pokazuje, że można zbudować eskalującą i wciągającą kompozycję na bazie intrygującej rytmiki. Nawet głos w końcu udanie został tu wykorzystany jako nośnik rytmu, do tego smyczki jeszcze silniej przypominają aranżacje z "A Moon Shaped Pool", a i po raz kolejny pojawia się tu Kamasi Washington.

Więcej miejsca dla chwalebnych gości, równoważących i dopełniających rozedrganą osobowość Florence Welch. Eksperymentowanie, oczywiście jak na power-popowe standardy, z aranżacjami i strukturą kompozycji. Umiejętna rezygnacja z nachalnej przebojowości przy jednoczesnym utrzymaniu atrakcyjności piosenek. W tym to właśnie kierunku powinna była pójść Florence + The Machine i gdzieś w czasie nagrywania przebłysk tego pomysłu pojawił się w jej głowie. Tymczasem "High As Hope" kończy jako płyta którą ledwie zarejestrujemy, ale umiarkowanych nadziei na przyszłość całkowicie nie druzgocze. 6/10 [Wojciech Nowacki]