GRANDADDY Last Place, [2017] 30th Century || Dzieje Grandaddy, Mercury Rev i The Flaming Lips splotły się w gatunek, który nigdy nie zdążył dorobić się własnej nazwy, szybko natomiast zapadł się pod rosnącym ciężarem ostatnich z wymienionych. The Flaming Lips głównie przy pomocy widowiskowych koncertów i ekstrawaganckich koncertów zdominowali psychodeliczno-cyrusowy zakątek indie-rocka, eksponując silnie jego narkotyczny aspekt. Tymczasem senne, czasem wręcz infantylne wokale, bliskie pokrewieństwo zarówno z dream-popem, jak i z amerykańskim indie, słabość do koncepcyjnych całości i konfrontowanie psychodelicznego popu lat sześćdziesiątych z technologicznym zafascynowaniem teraźniejszością i przyszłością, nie wystarczyły by przysporzyć większej u nas popularności Mercury Rev i Grandaddy. I to pomimo posiadania przez oba zespoły albumów definiujących alternatywne brzmienie przełomu wieków.
Mercury Rev nigdy formalnie nie zawieszali działalności, parokrotnie zdążyli objechać świat nostalgicznie odgrywając swój najpopularniejszy album "Deserter's Songs", zdołali jednak ostatecznie wykrzesać z siebie nowy materiał w postaci nadspodziewanie udanej płyty "The Light In You". Przypadek Grandaddy różni się w szczegółach. Ich kluczowy album "The Sophtware Slump" nie uzyskał tak kultowej skali jak "Deserter's Songs" a po dwóch kolejnych płytach zespół przestał de facto istnieć. Ich zeszłoroczny come-back "Last Place" poszedł natomiast w przeciwną stronę niż poszerzające dotychczasowe brzmienie Mercury Rev "The Light In You".
"Last Place" przynosi uproszczenie brzmienia i jego redukcję do pierwotnej postaci amerykańskiego, koledżowego indie-rocka, niespecjalnie po naszej stronie oceanu popularnego. W "Way We Won't" mamy na otwarcie kreskówkową atmosferę bliską zarówno The Flaming Lips, jak i Gorillaz, ale z wolna przeważać zaczyna rozleniwiona indie atmosfera rodem z kompozycji Sebadoh, tworząc ostatecznie zwyczajną, niezobowiązującą piosenkę. Stopniowo większe pole zyskuje sobie syntezatorowa rytmika, "Evermore" przypomina nawet chłód ostatnich płyt Blonde Redhead, "The Boat Is In The Barn" brzmi frapująco brytyjsko, ale pomimo oczekiwania na coś więcej żadne znaczące zaskoczenia nie następują. Ożywienie na moment przynosi "Chek Injin", rockowe i z połamaną strukturą, by w postaci ciągu "I Don't Wanna Live Here Anymore" - "That's What You Get For Gettin' Outta Bed" -"This Is The Part" wprowadzić emocjonalne centrum albumu, na który silnie wpłynęła tymczasowa przeprowadzka lidera grupy Jasona Lytle'a do Portland. "Last Place" demitologizuje zatem zarówno ideał hipsterskiej mekki, jak i przedmiejski sentymentalizm Arcade Fire, dotyka więc rzeczy stosunkowo, jak na Grandaddy, przyziemnych.
Na sam koniec dopiero powraca i duch dawnego Grandaddy, i powiew świeżości. "Jed The 4th" sprawia wrażenie bycia częścią większej, koncepcyjnej całości, i faktycznie, bohaterem piosenki jest potomek androida znanego z "The Sophtware Slump". Powrót do technologicznej tematyki i dźwiękowej więzi z Mercury Rev i The Flaming Lips umacnia "A Lost Machine", kompozycja, która wreszcie zdobywa sobie więcej przestrzeni na subtelną eskalację. Finałem zaś okazuje się "Songbird Son", utwór najzwyczajniej w świecie i odświeżająco folkowy. Choć "Last Place" nie jest płytą, która przyciągnęłaby do Grandaddy nowych fanów, nie była zresztą chyba jako taka planowana, to bezpretensjonalny powrót z solidnym albumem musiał tchnąć w szeregi grupy powiew zasłużonego optymizmu. Niestety, śmierć basisty zespołu niecałe dwa miesiące po wydaniu "Last Place" do dziś stawia ich przyszłość pod znakiem zapytania. 7/10 [Wojciech Nowacki]