31 maja 2016

Recenzja Radiohead "A Moon Shaped Pool"


RADIOHEAD A Moon Shaped Pool, [2016] XL || Łatwiej by było bez "Kid A". Każdy zespół chciałby mieć album przełomowy, nie tylko dla własnej kariery. Lecz później może albo spędzić całe dekady na ucieczce przed jego cieniem, albo nauczyć się go ignorować. Dla niektórych będzie to raczej "OK Computer", dla mnie osobiście "Amnesiac" pozostanie bardziej lepszą połową "Kid A" niż jego dopełnieniem. Ba, są nawet fani, ale tylko fani, bo takich głosów nie usłyszymy spoza ich / naszego kręgu, którzy za najlepszą płytę Radiohead będą uważać "In Rainbows". Albo "Hail To The Thief".

W przypadku tego ostatniego można wykazać się zrozumieniem. Planowany jako wielki album okazał się takim w istocie. Za długi o przynajmniej kilka kompozycji, niespójny, ale przynajmniej barwny, w paru miejscach naprawdę okazał się udaną syntezą brzmienia "Kid / Amnesiac" z tym wcześniejszym gitarowym, przechylił się jednak pod własnym ciężarem. Na "In Rainbows" zrozumieli już koncept spójności, ale piosenki okazały się równie ładne, co nudne, co znów wyjaśnia dlaczego album uwielbiany jest głównie przez tych, którzy "Kid A / Amnesiac" doceniają tylko dlatego, że wypada. "The King Of Limbs" natomiast, jeszcze krótsze, sprawiało wrażenie wręcz przygodnej miniatury, ale przynajmniej intrygowało, jawiąc się jako kompaktowa całość niekoniecznie lepsza, lecz z pewnością ciekawsza.

Niewypowiadana głośno nadzieja, że Radiohead raz jeszcze powrócą z albumem godnym miana następcy "Kid A" towarzyszyła każdej z tych płyt. To, w jaki sposób nadzieje te były realizowane, przyćmiewane najczęściej było przez sposób ich wydania oraz sam fakt, że mamy do czynienia z Radiohead. Paradoksalnie i zarazem symptomatycznie dla tego albumu, "A Moon Shaped Pool" ukazało się w sposób niemal tradycyjny. Oczywiście, nadal dostępny jest wyłącznie cyfrowo a na fizycznych płytach wydany ma być dopiero 10 czerwca, ale tym razem nie doszło do żadnej nagłej i niespodziewanej premiery, napięcie dawkowano mistrzowsko igraszkami na sieciach społecznościowych, opublikowano dwa znakomite teledyski, ba, nawet data premiery znana była cały dzień wcześniej. W cyfrowych warunkach, ale jednak, Radiohead udanie odtworzyli dawne oczekiwanie i tradycyjne napięcie, łącznie z internetowym odpowiednikiem codziennego zaglądania do sklepu muzycznego. Nadzieje zostają spełnione przynajmniej połowicznie. "A Moon Shaped Pool" wreszcie okazuje się najlepszym albumem Radiohead od czasów "Kid A / Amnesiac", nie jest jednak choćby w części tak przełomowym.


"Burn The Witch" to najbardziej ekscytujący pierwszy singiel z płyty Radiohead od czasów "There There" oraz najlepszy utwór otwierający album od czasów "2+2=5". Nieprzypadkowo zresztą pojawiają się tu echa "Hail To The Thief", "Burn The Witch" właśnie wtedy bowiem najbliżej było do oficjalnych narodzin. Dopiero teraz jednak zespół jest w stanie przekuć fascynacje Pendereckim na popowy utwór. Gęsta, schizofreniczna atmosfera ściśnięta w niecałe cztery minuty jest równie neurotyczna, co ekstatyczna, a przyczyną tego jest niesamowita sekcja smyczkowa. W harmonii z szarpaną gitarą smyczki uderzają o struny w nerwowej technice col legno, Thom Yorke wieszczy atak paniki a płonące stosy mogą, ale nie muszą brzmieć politycznie. Intymnie natomiast, ale znów w nieoczywisty i zakamuflowany sposób, wybrzmiewa "Daydreaming", drugi singiel i przeciwny biegun "A Moon Shaped Pool". Sennie zapętlony wychodzi od dźwięków pianina, linia wokalna wydaje się niebezpiecznie znajoma i pojawiają się obawy, że Yorke zapada na lekki syndrom Björk, ale kompozycja rozpędza się niczym karuzela, nie eskaluje, lecz rozpływa się w elektronicznych punkcikach i pojedynczych, lecz obezwładniających smyczkowych frazach.

"Decks Dark" zaskakuje nie tyle jazzującą perkusją, neoklasycznym wręcz pianinem i pojawieniem się chóru, ale brakiem właśnie zarówno owej markowej nerwowości, jak i okazjonalnej ckliwości. Pod względem bezbłędnej produkcji dzieje się tu naprawdę wiele, z lekkością pojawia się tu wreszcie gitara, linia basu pewnie prowadzi całość, ale przede wszystkim Radiohead chyba jeszcze nigdy nie wykreowali tak uwolnionej atmosfery. Nawet za cenę mniej zapamiętywalnej melodii i niemal za bardzo płynnego przejścia w "Desert Island Disk", które tak samo stawia nieznane wcześniej poczucie kompozycyjnego komfortu ponad chwytliwą melodię. Folkowa gitara elektryczna ustawia Radiohead w pozycji Led Zeppelin nagrywających swój uwolniony trzeci album i czego jak czego, ale folku ze strony Radiohead jeszcze nie słyszeliśmy. Choć tu już pojawia się pytanie czy nie jest to ekstrawagancja czytelna tylko dla fanów zespołu.

Załóżmy, że "Ful Stop" znów posiada więcej energii, której ładunek nie sięga jednak poziomu "Burn The Witch", oparty jest bowiem niemal wyłącznie na toczącym się basowym rytmie, poszatkowanym na szczęście przez perkusję i nagle uczłowieczenie instrumentarium. "Glass Eyes" to niewiele więcej niż krystalicznie czyste pianino i smyczki, znów zaskakujące, tym razem jednak swym wyjątkowo tradycyjnym charakterem. Tym bardziej więc "Identikit" brzmi z początku rozczarowująco płasko i chaotycznie, ale gitara wraz chórkami i syntezatorem oraz mantrą Broken hearts make it rain starają się wykreować coś w rodzaju emocjonalnego centrum płyty. Które to wysiłki bledną w zestawieniu ze znakomitym "The Numbers", będącym kwintesencją nowego uwolnionego brzmienia Radiohead, wspaniałej produkcji oraz niezwykłego miksu gitary akustycznej, potężnej linii basu i filmowych wręcz smyczków.

"Present Tense" ze swym latynoskim rytmem jest ekwiwalentem walczyka z finału "Hail To The Thief", ciekawostką zatem bardziej niż prawdziwym zaskoczeniem. "Tinker Tailor Soldier Sailor Rich Man Poor Man Beggar Thief" znów nie zapada w pamięć, choć okazuje się przyjemnie śpiewny i z syntezatorowej plamy przeradza się w kolejny już i finałowy zarazem smyczkowy popis. Na samym końcu albumu, tak samo jak piętnaście lat temu na koncertowym albumie "I Might Be Wrong" tkwi "True Love Waits", piosenka równie prosta, co legendarna, która przez dekady zdawała się zmierzać od ogniskowej gitarowej ballady w stronę swej ostatecznej, minorowej i zaaranżowanej wyłącznie na pianino formy.

"A Moon Shaped Pool" w znacznej części składa się z kompozycji, które przewijały się już w historii Radiohead, na koncertach zespołu i Thoma Yorke'a, w spekulacjach odnośnie zawartości kolejnych albumów. Blogi i serwisy prześcigały się w domysłach, która to z efemerycznych kompozycji znajdzie się na nowej płycie, lecz "A Moon Shaped Pool" towarzyszy raczej cień rozczarowania niż satysfakcji, z miejsca pojawiły się bowiem głosy o odgrzewaniu starych pomysłów i narzekania na brak nowości. Tymczasem takie podejście zespołu jest przykładem zarówno pokory, jak i pewności siebie. Muzycy doskonale zdają sobie sprawę z tego, które kompozycje warte są ukończenia, ale jednocześnie wiedzą, że czasem techniczne i aranżacyjne umiejętności nie dorównują ich muzycznej wyobraźni. Zamiast więc czyścić szuflady dla samego wydawania nowej muzyki, Radiohead przetrzymują pomysły latami, aż znajdą się we właściwym miejscu i czasie, by zabrzmieć w sposób na jaki zasługują i w pełni zrealizować dojrzewającą latami nieograniczoną imaginację Radiohead. Czyż nie lepiej poczekać dwie dekady, by usłyszeć klawiszowe akordy "True Love Waits" zamiast brit-popowej lub akustycznej ballady?

Miejsce w którym zespół się znalazł wydaje się być najbardziej komfortowym od lat. Zniknęła esencjonalna zdawałoby się nerwowość, emocje, równie silne jak dotąd, są zręcznie kamuflowane i trzymane na wodzy. Radiohead przestali gonić za nowym opus magnum i za kolejnymi granicami eksperymentatorstwa. Brak tu stylistycznego rozedrgania "Hail To The Thief", miałkości "In Rainbows", terkoczącej elektroniki "The King Of Limbs". Dawno już o kompozycjach Radiohead nie dało się powiedzieć, że bywają po prostu piękne, nawet jeśli nie jawią się w oczywisty sposób chwytliwe. "A Moon Shaped Pool" zostanie pewnie zapamiętany jako ten smyczkowy album, całkowicie zresztą zasłużenie. Kierunek wskazany przez "Spectre", kompozycję, której przegrana z Samem Smithem w wyścigu o nowy temat Jamesa Bonda jest dziejową pomyłką, na szczęście znalazł swe pełne rozwinięcie właśnie na dziewiątym albumie Radiohead. Aranżacje Greenwooda są nie tylko kwintesencją mistrzowskiej formy i wypracowanej dojrzałości, ale też niebywałej wszechstronności, sięgając od awangardy po muzykę kameralną. Produkcja albumu odsłania z wolna kolejne jego warstwy, szkoda jednak, że nowe, uwolnione od własnego cienia Radiohead może mieć zbyt mało werwy dla części słuchaczy.

"A Moon Shaped Pool" starł się w momencie premiery niemal bezpośrednio z "Hopelessness" Anohni i można było odnieść wrażenie, że świat, przynajmniej ten wirtualny, podzielił się na dwa wrogie obozy. Radiohead nie śpiewają o dronach i politykach, nie podsuwają nam prosto przed oczy łatwych i stereotypowych obrazów, nie stają też tym razem w szranki z modną abstrakcyjną elektroniką. Ale dlatego właśnie ulotkowy manifest "Hopelessness" może zestarzeć się wyjątkowo szybko, podczas gdy "A Moon Shaped Pool" pozostanie w uniwersalnym bezczasie. 9/10 [Wojciech Nowacki]