7 kwietnia 2013

Recenzja The Flaming Lips "The Terror"


THE FLAMING LIPS The Terror, [2013] Bella Union || Ciężko zliczyć wszystko to, czym raczyli nas The Flaming Lips po wydaniu bardzo dobrze przyjętego “Embryonic”. Wiem, bo z ciekawości próbowałem. Muzyka wydana w żelowym płodzie, gumowej czaszce, czekoladowym sercu, krwisty winyl, utwór sześciogodzinny, utwór dwudziestoczterogodzinny, największa ilość odegranych koncertów w ciągu jednego dnia… Wydawać by się mogło, że zespół spędził ostatnie lata świetnie się bawiąc. Właśnie, bawiąc przede wszystkim „się”, bo pokażcie mi kogoś z żelowym płodem The Flaming Lips albo kogoś, kto wysłuchał dwudziestoczterogodzinną piosenkę „7 Skies H3”.

Może jednak nie bawili się tak dobrze, może wszystkie te cudaczne ruchy były właśnie przejawem złych rzeczy. Nie wiadomo, bowiem to nie działania zespołu, lecz informacje prasowe w związku z wydaniem nowego albumu mówią o złej sytuacji w grupie i narkotykowym problemie Stevena Drozda jako o głównych motywacjach stojących za „The Terror".

Dźwiękowego terroru tu jednak nie znajdziemy. Szkoda, być może pogłębiona brutalizacja brzmienia The Flaming Lips byłaby bardziej interesująca od tego, co faktycznie otrzymujemy. Miejsce wśród klasyków przełomu wieków zapewnili sobie stosunkowo najbardziej przystępnymi albumami „The Soft Bulletin” oraz „Yoshimi Battles The Pink Robots”. Przyznaję, że drażni mnie banał „Yoshimi”, od której wolę bardziej różnorodne „At War With The Mystics”. To jednak wydany w 2009 roku „Embryonic” zjednoczył wszystkich w podziwie dla istniejącej już ponad 20 lat grupy, zdolnej nadal do stworzenia wielkiego albumu, przy okazji odświeżając brzmienie o mocne charakterystyczne basowe przestery.

„The Terror” przynosi wyraźną odmianę, wynikającą raczej ze świadomej ewolucji. Po „Embryonic” The Flaming Lips na szczęście uraczyli nas dwukrotnie muzyką wydaną na bardziej tradycyjnych nośnikach niż gumowe czaszki i embriony. Remake’owy album „The Dark Side Of The Moon” nadal opierał się na brudnych przesterach, ale już „The Flaming Lips And Heady Fwends”, tworzony zresztą równolegle do „The Terror”, dopuszczał więcej syntezatorowych dźwięków i mimo całej plejady drastycznie różnych gości brzmiał zaskakująco spójnie.


Pierwszy od czterech lat regularny album The Flaming Lips jest jednak rozczarowaniem nie tylko ze względu na długi okres oczekiwania wypełniony ekscentrycznymi szaleństwami. „The Terror” jest zwyczajnie jedną z najsłabszych pozycji w dyskografii grupy, płytą, do której nie ma po co wracać i która zapewne stosunkowo szybko zostanie zapomniana. Odrobina znanego basowego brudu pojawia się jedynie w „Butterfly, How Long It Takes To Die”. Przestery, ale gitarowe, pojawiają się w pierwszym utworze „Look… The Sun Is Rising”, który od razu nakreśla syntezatorowy, choć nie synth-popowy, charakter płyty. Gitar tu nie uświadczymy. Żywa perkusja w miarę słyszalna jest w jedynym nieco agresywniejszym utworze „Turning Violent”. W „You Are Alone” pojawia się nawet coś w rodzaju bitu, będącego jednak podkładem bardziej do monotonnej melorecytacji niż do piosenki. Obiecująco 13-minutowy „You Lust” rozpoczyna się nerwowo, nie tylko dźwięki zegara kierują nasze myśli w stronę najlepszych kompozycji Pink Floyd, ale szybko okazuje się, że utwór ten nie oferuje już wiele więcej.

Monotonnia jest jedynym czynnikiem terroryzującym słuchacza nowego albumu The Flaming Lips. Promocyjny medley brzmi w zasadzie jak jeden utwór. Płyta nie należy do najdłuższych, nie ma więc szans nas zmęczyć, ale jest boleśnie jednorodna, nie da się z niej wyłonić ani jednego fragmentu, całość przepływa w jednym tempie, w jednym nastroju i nic nie skłania nas do powrotu. Terkoczący, syntezatorowy ambient w „Be Free, A Way” kojarzyć się może z Blonde Redhead z płyty „Penny Sparkle”. O ile jednak tamten album, również sceptycznie przyjęty, był różnorodny i niewątpliwie przebojowy, to „The Terror” nie oferuje nam w zasadzie nic. 4/10 [Wojciech Nowacki]