6 kwietnia 2013

Recenzja Swans "The Seer"


SWANS The Seer, [2012] Young Gods || Muzyka totalna. To określenie wystarcza za jakikolwiek opis Swans. Michael Gira zainteresowany jest wyłącznie dźwiękiem. Zarówno muzyka, jak i hałas, są tylko jego kategoriami. Przyzwyczajanie estetyczne nie mają tu żadnego znaczenia, w muzyce Swans chodzi tylko o zanurzenie w dźwięku. Dźwięku totalnym.

Drugi po reaktywacji zespołu album Swans przynosi dwa dyski i ponad dwie godziny muzyki. Zjawiskowej? Piorunującej? Zapierającej dech w piersiach? Porywającej? Nie, wszystkie przymiotniki brzmią banalnie w zderzeniu z monolitem „The Seer”, choć „oczyszczający” wydaje się najbardziej stosownym.

32-minutowy utwór tytułowy dorównuje długością wielu całym współcześnie wydawanym albumom. Których uważne wysłuchanie bardzo często nuży. „The Seer” natomiast, monumentalny niczym księga Starego Testamentu, jest doznaniem głębokim i faktycznie niemal religijnym.

Paradoksalnie utwierdza w tym 23-minutowy i finałowy „The Apostate”. Wykrzykiwane przez Girę słowa: we’re on a ladder to god, we’re on a ladder to god, space cunt, brain wash, star dust, space fuck tylko pozornie bowiem są obrazoburcze. Jeśli absolut ma być istotnie wszechogarniający, to ladder to god i space fuck muszą być tożsame. I nie należy się z tego powodu wstydliwie czerwienić.

Mocnym fragmentem jest też „Avatar” (przyczyna Żenady Miesiąca, gdy dziennikarz naszego najbardziej rockowego czasopisma spytał w wywiadzie Michaela Girę, czy utwór ten jest inspirowany filmem o tożsamym tytule i sceną lotu na smoku) oraz otwierający całość „Lunacy”, w którym to pojawiają się gościnnie Mimi Parker oraz Alan Sparhawk z zespołu Low.

Gości na „The Seer” jest zresztą znacznie więcej. Fanów klasycznego wydania Swans ucieszy pojawienie się Jarboe, dawnej towarzyszki życiowej Giry i niegdysiejszego drugiego filaru grupy. Za część mroźnych ozdobników odpowiedzialny jest Ben Frost. Instrumentalnie zespół wspomaga również Grasshopper, czyli Sean Mackowiak z Mercury Rev. Najsilniej jednak zaznaczona jest tutaj obecność Karen O z ewidentnie przeżywającego renesans popularności Yeah Yeah Yeahs. Zaśpiewana przez nią stosunkowo zwyczajna piosenka „Song For A Warrior” mocno jednak odstaje od całości, przywodząc na myśl raczej wcześniejszą współpracę Karen z The Flaming Lips i nadkruszając monolityczną strukturę „The Seer”.

Poza tym jednym wyjątkiem, ściany dźwięku stawiane przez Swans trwają niezachwianie. Aż chciało by się posłużyć terminem post-rocka, gdyby to pojęcie nie zostało ostatecznie zdewaluowane przez współczesnych gitarowych epigonów. Po wysłuchaniu „The Seer” okazuje się jednak, że fundamenty tych ścian tkwią w… bluesie. Oczywiście nie przaśno-harmonijkowym, ale brudnym, bagiennym, pełnym rozpaczy rodem z amerykańskiego Południa. Rozbuchanym rzecz jasna do monstrualnych rozmiarów. Brudna muzyka działa oczyszczająco? Owszem, co tylko potwierdza wyjątkowość Swans. 8.5/10 [Wojciech Nowacki]