19 kwietnia 2013

Recenzja The Strokes "Comedown Machine"


THE STROKES Comedown Machine, [2013] RCA || Mam pewien sentyment do The Strokes. Bynajmniej nie dlatego, że należę do miłośników ich legendarnego debiutu. Doceniam jego znaczenie dla historii muzyki, ale pierwsze albumy The Strokes muzycznie mnie nie porywały a leniwa maniera Juliana Casablancasa strasznie mnie męczyła. (Anegdota: pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem niezapowiedziane w radio „Take Me Out” Franz Ferdinand i pomyślałem, że, o, to chyba pierwsza fajna piosenka Strokes’ów. Ups.)

To jednak „Angles” była pierwszą płytą którą w życiu zrecenzowałem, właśnie dlatego, że wydała mi się niezasłużenie niedoceniona. Zaskakująco często do niej wracam i ewidentnie zyskuje ona z czasem. Obezwładniające „Machu Picchu” nadal uważam za najlepszą i najbardziej przebojową kompozycję The Strokes. Ale i reszta piosenek z „Angles” tworzy lekką, bezpretensjonalną i barwną, niczym kontrowersyjna okładka, całość. Stylistyczne rozedrganie tego albumu nie wszystkim jednak przypadło do gustu, potraktowany został z lekkim pobłażaniem i przymrużeniem oka, jako rozgrzewka po paroletnim milczeniu zespołu.

Sami członkowie grupy niemal natychmiast po wydaniu „Angles” rozgłaszali, że dopiero teraz poprawie uległy więzi między nimi i przypływ sił twórczych napędza ich do szybkiej rejestracji i wydania nowego materiału. Do dziś mówią o złej atmosferze towarzyszącej nagrywaniu tego albumu. Zespół pracował samodzielnie nad kompozycjami, Casablancas zaś osobno dogrywał wokale, dosyłając je później drogą mailową. Dziś twierdzi, że jego dystans od reszty muzyków był celowym zabiegiem mającym wymusić na nich większy udział w tworzeniu muzyki The Strokes. Nawet jeśli faktycznie tak było, to w ich opinii był to nieudany eksperyment, po którym zgodnie ogłosili, że kolejny album będzie już w pełni zespołową kreacją.


Nikt nie powiedział tego wprost, ale zasugerowany został kryzys, po którym to The Strokes objawią się jak nowo narodzeni wraz z kolejnym albumem. Tymczasem to „Comedown Machine” właśnie brzmi jak powstała w ciężkiej atmosferze, wymuszona płyta zespołu na krawędzi rozpadu. Mniej więcej połowa piosenek daje się jakoś zapamiętać, choć żadna nie sięga pułapu, w którym mogłaby być zakwalifikowana jako przebój. Najlepiej wypada „Partners In Crime”, fajnie prezentuje się (ironicznie prorocze?) „Happy Ending” oraz krótkie i zadziorne „50/50”. Singlowe „All The Time” to utwór typowo dla The Strokes rozlazły, bliższy fanom debiutu niż kontrowersyjny „One Way Trigger”, którego ejtisowa energia ledwie przykrywa wyczuwalne zmęczenie. To jednak otwierający album „Tap Out” brzmi jakby spokojnie mógł być zaśpiewany w latach osiemdziesiątych przez Madonnę.

Reszty by mogło nie być. Nie rozumiem oskarżeń „Comedown Machine” o zbytnią eklektyczność w sytuacji, gdy ledwie udaje się wyróżnić jakikolwiek jego fragment. Eklektyczność właśnie była najlepsza stroną „Angles”, nad nowym albumem ciąży tylko jedno określenie – zmęczenie. Mieliśmy dobrą płytę powstałą w złej atmosferze, otrzymaliśmy płytę słabą mającą powstać w lepszej atmosferze. Jeśli zapowiedzi zespołu traktować poważnie, to ich oczekiwania chyba szybko okazały się niespełnialne. Płyta nie jest praktycznie w żaden sposób promowana, zespół zadeklarował, że nie będzie jej towarzyszyć trasa koncertowa. Wielkie logo RCA bije z okładki, jakby wydawca chciał podkreślić, że tak, to właśnie my wydaliśmy swego czasu słynne „Is This It”. Całość nabiera sensu dopiero gdy uświadomimy sobie, że „Comedown Machine” jest finalnym albumem The Strokes w ramach kontraktu z RCA. Zespół albo nabierze teraz nowych sił, albo ich piąty album okaże się ostatnim. 4/10 [Wojciech Nowacki]