14 kwietnia 2013

Recenzja Starfucker "Miracle Mile"


STARFUCKER Miracle Mile, [2013] Polyvinyl || „Julius” był w 2011 roku jednym z najbardziej udanych singli z pogranicza tanecznej elektroniki i obezwładniającego popu. To ta sama kategoria co „Midnight City” M83, „How Deep Is Your Love?” The Rapture czy “Polish Girl” Neon Indian. Ale bez hype’u, szerszej rozpoznawalności, fanek mdlejących na letnich festiwalach. Trochę szkoda. Najbardziej jednak szkoda, że płyta „Miracle Mile” nie zwiększy popularności Starfuckera, jest bowiem zaledwie cieniem świetnego „Reptilians”.

Umiejscowiona w stanie Michigan wytwórnia Polyvinyl zasługuje na pełne uznanie. Choć z dostępnością jej wydawnictw w Polsce jest ciężko, nie jest to raczej wina labelu, lecz naszego rynku. Podobnie jak ciężko winić indie-zespół za wydawanie w niezależnej wytwórni. Z katalogu Polyvinyl najmocniej stoją u nas zdecydowanie Deerhoof, Xiu Xiu i Of Montreal. W ostatnich latach dołączyli do nich, za sprawą świetnego debiutu i niesamowitych koncertów, Japandroids. Pierwszą perełką są jednak Casiokids z płytami „Topp stemning på lokal bar” oraz „Aabenbaringen over aaskammen”. Drugą zaś Starfucker.

Nazwa kojarząca się bardziej z zespołem pudel-metalowym z pewnością intryguje, ale nie pomaga komercyjnie. Początkowo solowy projekt Joshuy Hodgesa przerodził się w pełnowymiarowy zespół, na chwilę zmienił nazwę na bardziej banalny i hipsterski PYRAMID, następnie Pyramidd, po czym powrócił do szyldu Starfucker. Często jednak zapisywanego jako STRFKR (co nie ułatwia wyszukania wydawnictw grupy w serwisach streamingowych). „Reptilians”, drugi album formacji z 2011 roku, przyniósł świetną porcję elektronicznego popu z singlem „Julius” na czele. Żywa, radosna i skrząca się chwytliwymi melodiami płyta była niezwykle barwną całością. Tym bardziej szkoda „Miracle Mile”.


Nie tylko nie znajdziemy tu przeboju na miarę „Julius”, singlowe „While I’m Alive” czy „Atlantis” plasują się jednak kilka klas niżej, ale i cały album najzwyczajniej w świecie nie przyciąga uwagi. Nadal mamy tu dreampopowe wokale i elektroniczne podkłady, rola syntezatorów została jednak zredukowana na rzecz akustycznych gitar. Domyślać się należy, że pierwotne kompozycje na nich były właśnie skomponowane, ale zabrakło pomysłów na dalszą aranżację. „Miracle Mile” wydaje się zwracać mocno ku hippisowskiej psychodelii, nie sięga jednak poziomem do „Andorry” Caribou. Zamiast kolorowego odlotu po LSD mamy tu raczej tą fazę imprezy, gdy skończyło się piwo, wszyscy są niedopici i sięgają po gitary żeby niedosyt ukoić śpiewem.

Niby-analogowa produkcja brzmi momentami faktycznie jak z kasetowego magnetofonu, ale takiego co to często wciąga taśmy. Podobne do siebie kompozycje, w jednym tempie, zmęczone wokale i brak ciekawszych pomysłów na melodie i aranżacje, doskwierają zwłaszcza na tle żywiołowego „Reptilians”. To nadal jest bardzo przyjemna muzyka, ale zespół chyba niechcący epatuje zmęczeniem. Na szczęście znajdziemy tu przebojową, najbogatszą i najlepszą na płycie piosenkę „Leave It All Behind”. Przyjemnym finałem jest też siedmiominutowy „Nite Rite”, może nie najoryginalniejszy, ale niemal krautowo hipnotyzujący. „Miracle Mile” to typowa płyta z kategorii „można, ale po co”. Jeśli ktoś zainteresował się zespołem o tak rozrywkowej nazwie niech raczej zdecydowanie sięgnie po „Reptilians”. My czekamy dalej. 5/10 [Wojciech Nowacki]