15 września 2015

Recenzja Wilco "Star Wars"


WILCO Star Wars, [2015] dBpm || Zupełnie niespodziewanie ukazuje się nowy album jednego z twoich ulubionych zespołów. Może nie z pierwszej trójki, ale mają jedną dziesiątkowo bezbłędną płytę, no i nie są specjalnie popularni w twoim kraju, ba, nawet na twoim kontynencie, więc przewrotnie są ci nawet jeszcze bliżsi. Akurat się zastanawiasz co u nich słychać, aż tu nagle udostępniają za darmo w sieci album-niespodziankę, z tytułem który nie robi na tobie wrażenia, bo należysz do fandomu "Star Treka", ale za to z kotem na okładce a z kotami bierzesz przecież wszystko w ciemno, od magnesów na lodówkę po szklaneczki.

Prosta fanowska radość z okazji nowego albumu Wilco natychmiast zakłócona została informacyjnym szumem. Przy "Tomorrow's Modern Boxes" Thoma Yorke'a jeszcze udało mi się jako tako wyciąć kontekst sposobu dystrybucji, najczęściej zbyteczny i irytujący, bo zawsze zakrywający wartości muzyczne (czasem celowo, patrz: U2). I jak zwykle w takiej sytuacji na moment o Wilco rozpisali się wszyscy, newsem dnia stało się wyznanie Jeffa Tweedy'ego, że nie miał pojęcia o powstawaniu nowych części "Gwiezdnych Wojen", po czym zapadła cisza, na chwilę przerwana w związku z oficjalnym wydaniem "Star Wars" na fizycznych nośnikach.

Wykonawcy z kręgu szeroko rozumianego alt.country nie mają łatwo w Europie. Amerykańska gitarowa alternatywa przy sprzyjających warunkach sporadycznie potrafi zgromadzić większą publiczność (jak Pavement na Open'erze w 2010 roku), ale już nagrywające konsekwentnie piękne płyty Lambchop czy eksplorujące brzmienia tex-mex Calexico z jakiegoś powodu swoją europejską przystań mają w zasadzie jedynie w Niemczech (zapewne dzięki tamtejszemu labelowi City Slang). Być może nie pomaga niefortunna etykieta alt.country, w amerykańskich warunkach country jest kulturowo kluczowe, u nas ciąży nad nim widmo niezrozumienia i przaśności. I choć "Edge Of The Sun", ostatni album Calexico, zasłużenie zdobywa sobie słuchaczy, to zawsze uważałem, że to właśnie Wilco ma największy potencjał europejskiego sukcesu.

Jeśli Lambchop inkorporuje brzmienia soulu, bluesa czy nawet jazzu, Calexico najbardziej nam obce gatunki amerykańsko-meksykańskiego pogranicza, to Wilco w największym stopniu uwypukla alternatywny przedrostek alt.country, w znakomity sposób wplatając uniwersalnie zrozumiałe i ponętne brzmienia post- czy nawet kraut-rocka. Na "Star Wars" akurat te elementy zostały totalnie zminimalizowane, otrzymujemy płytę krótką, surową, która jako darmowa niespodzianka ucieszy do pewnego stopnia już oddanych fanów, ale nie sądzę żeby przyciągnęła nowych.


33 minuty i jedenaście utworów, właściwie dziesięć, jeśli odejmiemy "EKG", rozstrojone, hałaśliwe intro w którym po chwili dopiero wyłania się zespołowa harmonia. Średni czas trwania piosenki między dwie-trzy minuty jest dla Wilco naprawdę nietypowy. Najdłuższe "You Satellite" liczy ponad pięć minut, więc co dawniej było dla Wilco piosenkowym standardem, na "Star Wars" staje się odpowiednikiem dawnych kilkunastominutowych eksperymentów. Nieprzypadkowo najbliżej tej eskalującej, motorycznej kompozycji do aury "A Ghost Is Born" czy najlepszych fragmentów "Wilco (The Album)" i ostatniego "The Whole Love".

Modelowym przykładem aktualnej formuły Wilco jest już "More...", pierwsza właściwa piosenka i zarazem najbardziej chwytliwa. Uderza w niej całkiem uwodzicielski country-rock, by już po 30 sekundach pojawił się wyjątkowo (w skali tego albumu) śpiewny refren a po 2 minutach piosenka zaczęła stopniowo tonąć w gitarowym szumie. "Star Wars" brzmi jak spontaniczne zarejestrowane garażowe country z punkowym niemal podejściem. Z jednej strony jest krótko, intensywnie, choć niekoniecznie emocjonująco, z drugiej zaś, pod względem prostoty piosenek, a raczej braku eksperymentów, najbliżej ma ten album to "Sky Blue Sky", swego czasu najbardziej kontrowersyjnej płyty Wilco. To podobnie jak wtedy zwyczajne rockowe piosenki, które mogłyby się pojawić na płycie The Eagles, choć nie tak udane kompozycyjnie i znajdujące się na totalnie przeciwnym produkcyjnym biegunie niż ówczesne dopieszczone brzmienie charakterystyczne dla adult-orientated-rock.

"Sky Blue Sky" po czasie dojrzało do statusu jednej na najlepszych płyt Wilco. "Yankee Hotel Foxtrot" na zawsze pozostanie tym jedynym, definitywnym albumem, choć to właśnie z radiowego "Sky Blue Sky" pochodzi największa liczba najbardziej chwytliwych i zapadających w pamięć piosenek Wilco. "Star Wars" ma potencjał by z czasem stać się growerem dla fanów, fajnie też, że zespół spróbował nowego podejścia do nagrywania, niezależnie też od rezultatów. Rezultaty te jednak sprawią, że większość najpewniej zapamięta co najwyżej kota z okładki i "Gwiezdne Wojny" z tytułu. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]