4 września 2014

Recenzja Sinéad O'Connor "I'm Not Bossy, I'm The Boss"


SINÉAD O‘CONNOR I'm Not Bossy, I'm The Boss, [2014] Nettwerk || Sinéad O'Connor nabrała wiatru w żagle po swoim tak naprawdę comebackowym albumie "How About I Be Me (And You Be You)?". Wielokrotnie zapowiadała zakończenie kariery, w stylistycznych poszukiwaniach na swych późniejszych albumach miotała się między reggae a folkowymi pieśniami, aż w końcu na parę lat zamilkła. Dobiegały nas jednak wieści nie tyle o kolejnych kontrowersjach, co raczej o problemach O'Connor. Efektem tych doświadczeń była płyta "How About I Be Me (And You Be You)?", skromna, ale poruszająca. I choć najlepsza w jej karierze od lat, to jednak nie spodziewałem się, że z następcą upora się tak szybko.

Minęły ledwie dwa lata. W międzyczasie O'Connor zyskała tyle siły i pewności siebie, że wdała się w słynną już internetową kłótnię z Miley Cyrus, niepozostawiającą obojętnymi i inne artystki, z Amandą Palmer na czele. Sprawa ta była, po pierwsze, jedynym głośniejszym doniesieniem ze strony Sinéad O'Connor w tym czasie, zatem pozytywną zmianą po wcześniejszych zwyczajowych informacjach o jej zdrowiu i problemach, z których zresztą poniekąd wynikała. Po drugie, O'Connor wystąpiła w roli mentorki, z dawnym przekonaniem i żarliwością, ale i z nowo nabytą pokorą, wewnętrznym spokojem i szacunkiem wobec odmiennych postaw. Wreszcie po trzecie, wydaje się, że te doświadczenia bezpośrednio wpłynęły na przygotowywany album, łącznie z przeprowadzoną w ostatniej chwili zmianą tytułu.

Pierwotnie płyta nazywać się miała "The Vishnu Room". Niedoszła tytułowa piosenka warstwą muzyczną, nabożną atmosferą i modlitewnym wokalem wyraźnie nawiązuje do "How About I Be Me (And You Be You)?", jedynie zamiast Jezusa mamy tutaj Wisznu, co zapewne w teologicznym światopoglądzie O'Connor nie stanowi większej różnicy. Choć nie był to singiel, to utwór "Streetcars" można było usłyszeć jeszcze przed premierą albumu. Jeszcze bardziej nabożna kompozycja, będąca niemal lustrzanym odbiciem "V.I.P." z poprzednika, mogła jednak zniechęcić, gdyż groziła, że O'Connor w jeszcze większym stopniu zapada się do swej intymności.

Okazuje się, że akurat te piosenki są najmniej reprezentatywne dla całości. Można się już spotkać z opiniami, że "I'm Not Bossy, I'm The Boss" jest albumem różnorodnym stylistycznie, tudzież nawiązującym do wczesnych albumów O'Connor. Nad drugim twierdzeniem można ewentualnie dyskutować, wszak to znów najzwyczajniejszy na świecie pop-rock, ale różnorodność znajdziemy tu tylko, jeśli posługujemy się tym pojęciem w rozumieniu rodem z lat 90-tych, zanim już w XXI wieku nastąpiła prawdziwa postinternetowa eksplozja pełnej dowolności.


"I'm Not Bossy, I'm The Boss" brzmi po prostu jak typowy przedstawiciel kobiecego pop-rocka z połowy lat 90-tych, gdzieś w głowie pojawia mi się obraz piosenkarek w rodzaju Alanis Morissette, nawet wyciszanie piosenek przywodzi na myśl czasy, gdy musiały mieścić się na dwóch stronach kasety. Dlatego też, niestety, większość kompozycji zlewa się w jedną, gęstą, czasem wręcz męczącą całość. Najlepsze trzy utworu znajdują w samym środku albumu. W "The Voice Of My Doctor" mamy Sinéad w ogniu, z wokalem na granicy krzyku i na tle mocniejszych gitar. Podobnie zadziorne, lecz stopniowo eskalujące jest "Harbour", "James Brown" zaś brzmi jak wyjęty wprost ze złotych lat trip-hopu.

Lekko dubowy rytm usłyszymy w "8 Good Reasons", z 90'sowej dźwiękowej magmy najłatwiej wyłowić niemal modelowy dla O'Connor, muzycznie i tekstowo, "Take Me To The Church". Ale jeśli w wersji deluxe dodamy jeszcze trzy kolejne i poza dobrym samopoczuciem autorki nic nie wnoszące piosenki, to średnia albumu znów się zaniża.

Na "How About I Be Me (And You Be You)?" O'Connor walczyła z własnymi demonami, każdą swoją słabość potrafiła przekuć na element tworzący mocną i poruszającą całość. Na "I'm Not Bossy, I'm The Boss", po zagojeniu większości ran, postanowiła sięgnąć znów po bardziej uniwersalne tematy, słusznie zresztą, po tylu doświadczeniach ma prawo domagać się głosu. "How About I Be Me (And You Be You)?" brzmi jednak ponadczasowo a sięgając choćby po utwór Johna Granta O'Connor mruga lekko w stronę współczesności. "I'm Not Bossy, I'm The Boss", oferując sentymentalna podróż w czasie o dwie dekady wstecz, nie pozostawia wątpliwości co do tego, która z tych płyt szybciej się zestarzeje. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]