KASABIAN Velociraptor!, [2011] Columbia || Kasabian są bezczelni. Aroganccy i buńczuczni. Tradycyjnie zapowiadali, że ich najnowszy album będzie jednocześnie najlepszym. W ich karierze, w tym roku, w ogóle. Takiej postawy nie można pozostawić bez komentarza. Zatem nowy album Kasabian utwór po utworze. Sami się o to prosili.
Let’s Roll Just Like We Used To to typowy dla Kasabian tytuł, przysiągłbym, że znalazł się już na którejś z ich wcześniejszych płyt. Muzycznie zaś wskazuje, że nowy album okaże się kontynuacją ścieżki obranej na poprzednim West Ryder Pauper Lunatic Asylum, zatopionym z popowej psychodelii sprzed pięciu dekad, co wydają się potwierdzać kolejne utwory. Days Are Forgotten przywodzi jednak bardziej na myśl lata 70-te, sensacyjne filmy karate zarejestrowane w Technicolorze, brzmiąc w zwrotce równie tarantinowsko, co West Ryder Silver Bullet z poprzedniej płyty (gdzie na wokalu gościnnie wystąpiła znana z Death Proof aktorka Rosario Dawson). Refren jednak wskazuje, że tym razem członkom Kasabian zamarzyła się ich własna piosenka dla Jamesa Bonda. Lata 60-te powracają w Goodbye Kiss, tutaj jednak w kolorowym i bardziej beztroskim wydaniu, efekt jednak, pomimo całkiem udanych orkiestracji, okazuje się nieznośnie ogniskowy.
Uczucie irytacji wzmaga czwarty w
kolejności La Fee Verte. Uśmiechnąć można nad początkiem
piosenki, bo, o, jakie to ładnie beatlesowskie. Efekt ten całkowicie
niweczą padające już w drugim wersie słowa I see Lucy in the
sky. Jakby zespół nie wierzył ani w słuchaczy, ani we własne
możliwości i musiał jeszcze dobitniej zaznaczyć, że tak, mamy
piosenkę inspirowaną The Beatles! Cieszą jednak ładne klawisze i
udany refren, choć w kontekście wymownych intencji zespołu moje
skojarzenie go z muzyką Electric Light Orchestra z pewnością nie
było zamierzone.
W tym miejscu słuchacz ma pełne prawo czuć już rosnące zmęczenie płytą której dojmująco brakuje energii. Syntezatorowe przejście przygotowuje nas do utworu tytułowego i Velociraptor! zgodnie z oczekiwaniami okazuje się utworem wreszcie energicznym. Choć początkowo brzmi bardziej jak żart, to jednak z czasem żart ten, po kasabianowsku gówniarski, zaczyna się podobać. Tutaj też padają słowa, że the pressure of so-called normal behaviour jest czymś czego Kasabian chcą uniknąć. W związku z czym w następującym Acid Turkish Bath (Shelter From The Storm) kombinują. Mamy tu psychodeliczne orkiestracje, wybijany rytm, dziwne zaśpiewy i stosunkowo normalną linię melodyczną wokalu przełamywaną wspomnianymi psychodelizującymi inklinacjami. Niestety, oprócz żeńskiej wokalizy i akustycznej gitary w finale, próba kombinowania jest całkowicie niezapamiętywalna.
Prawdziwym zaskoczeniem jest natomiast
I Hear Voices będące niezwykle ciekawym w kontekście całej
płyty intymnym electro. Koronkowe syntezatory, perkusyjny bit z
automatu, delikatne kraftwerkowe aluzje sprzed lat, tworzą bardzo
sympatyczną całość, pokazującą na co stać by było zespół
gdyby obrał nową elektroniczną ścieżkę. Innym a równie udanym
utworem jest Re-Wired. Oparty na funkującym basie,
wzbogaconym udanymi orkiestracjami, syntezatory schowane gdzieś w
tle, leniwy wokal wreszcie przyspiesza i w ten sposób mamy pierwszą
i jedyną prawdziwie przebojową piosenkę na płycie. Wokalna nuda
powraca w Man Of Simple Pleasures, utworze w gruncie rzeczy
urokliwym, obdarzonym niezwykle chwytliwym refrenem, ale aż
proszącym o przyspieszenie. Singlowy Switchblade Smiles jest
dla płyty absolutnie niereprezentatywny. Oparty na przybrudzonej
elektronice oraz połamanej perkusji irytuje głupkowatym przyśpiewem
i jago singiel rozczarowuje. Ostatni w zestawie Neon Noon
urzeka dla odmiany ładną melodią i wiodącą gitarą akustyczną,
cieszy znów kraftwerkowy motyw syntezatorów a wszystko to idealnie
się ze sobą splata w chwili wejścia perkusji. Niestety jest to już
koniec płyty.
Kasabian nigdy nie byli zespołem
wybitnym. Ich egocentryzm spokojnie można traktować z przymrużeniem
oka, zwłaszcza, że w gruncie rzeczy są naprawdę sympatyczni.
Plotka mówiła o ich bardzo nierównej formie koncertowej, tymczasem
ich koncert na Open’erze w 2010 roku był jedną z większych
niespodzianek. Velociratptor! nie jest jednak udaną płytą,
wyraźnie słabszą od swego nie tak rozedrganego stylistycznie
poprzednika. Próba połączenia brzmień pierwszych dwóch, odrobinę
madchesterskich płyt z klasycznie psychodelizującym albumem numer
trzy nie udała się. Aranżacyjne bogactwo nie jest w stanie
przykryć braku pomysłów na kompozycje i nieobecności ewidentnych
przebojów. Wielką słabością płyty okazują się rozdzierająco
leniwe wokale. Niewiarygodne jest to, jak tak bezczelny zespół może
mieć tak mało energii, to jest bowiem główna bolączka ich
czwartego albumu, do którego zasadniczo nie chce się wracać.
Jedynie fragmenty odważniej postępujące z elektroniką, ale już
nie w primal-screamowym wydaniu rodem z pierwszych płyt, pokazują,
że Kasabian stać jeszcze na więcej. 4/10 [Wojciech Nowacki]