7 marca 2014

Relacja z koncertu Anna Calvi + Kittchen 6.03.2014


ANNA CALVI + KITTCHEN [6.03.2014], Lucerna Music Bar, Praha || Po raz pierwszy od dawna zazdroszczę Polsce. Anna Calvi zagra w najbliższych dniach trzy koncerty, w Krakowie, Warszawie i Poznaniu, a po jej praskim występie, gdybym tylko mógł, chciałbym zobaczyć ją i usłyszeć nawet jeszcze więcej razy. Anna jest ikoną, wybitną gitarzystką, wyśmienitą wokalistką i przede wszystkim niesamowicie utalentowaną artystką. W praskiej Lucernie nie zabrzmiała ani jedna fałszywa nuta, ani jeden sztuczny dźwięk, obcowanie z żywą i "prawdziwą" muzyką jest nadzwyczaj świeżym doznaniem, zwłaszcza w podaniu takiej postaci jak Anna Calvi.

Nie uwierzycie jak kruchą i maleńką osobą jest Anna, mimo 4-calowych obcasów i firmowej czerwonej pomadki. Gdy tylko pojawi się na scenie od razu zapragniecie zabrać ją ze sobą do domu. Możecie być nieco rozczarowani brakiem równie charakterystycznej drapieżnej fryzury, ale niemal usłyszeć możecie jak rano po przebudzeniu powiedziała sobie "Oh fuck, nie ma mowy, nie będę dziś prostować włosów." Choć jakoś nie umiem sobie jej wyobrazić przeklinającej.

Wieńczące właściwy set "Love Won't Be Leaving" było tak silnym emocjonalnym przeżyciem, że aż nie chciałem, by Anna z zespołem wrócili na scenę bisować. Zjawiskowe granie ciszą i natężeniem dźwięku, hymniczny refren, ponadczasowe gitarowe solo byłoby perfekcyjnym zakończeniem koncertu, ale otrzymaliśmy jeszcze przebój "Desire" oraz "Jezebel" na sam koniec, jej pierwszy, niealbumowy singiel. Zaskakująco długi koncert (nie spodziewałem się, że będzie trwać aż półtorej godziny) wypełniony wszystkim, co najlepsze z obu albumów Anny Calvi (choć brakowało mi tylko "Tristan" z "One Breath"), jeszcze bardziej uwypuklił, dla niektórych być może subtelne, różnice między obiema płytami.


Na mnie większe, piorunujące wrażenie robią kompozycje z debiutu, kiedy do czynienia mamy praktycznie z głosem Anny i jej gitarą, artystka znajduje się w absolutnym centrum uwagi a towarzyszący jej zespół sprowadzany zostaje najwyżej do roli tła. Jej talent i charyzma całkowicie wystarczają, jak w rozpoczynającym koncert "Suzanne & I", przedostatnim "Blackout", rozerotyzowanym "First We Kiss", czy obezwładniającym instrumentalnym "Rider to the Sea". Nie wspominając o "I'll Be Your Man", podczas którego publikum obojga płci wilgotniało za każdym razem, gdy Anna cedziła tytułową frazę. Wreszcie ten namacalny niemal klimat obskurnego baru gdzieś w Alabamie, gdzie kawa zawsze jest za mocna a steki za surowe.

W przypadku piosenek z "One Breath" wykonania nabierała zdecydowanie zespołowego charakteru, Anna starała się nawet chwilami wchodzić w interakcje nie tylko z własną gitarą (a właściwie gitarami) ale i z towarzyszącymi jej muzykami. Rozkrzyczanego potencjału singlowej "Elizy" nie osiąga chyba żaden inny utwór z "One Breath" a niemal punkowe "Love of My Life" w repertuarze Anny prezentuje się zdecydowanie za ciężko i mało wiarygodnie. Ale otrzymaliśmy też niespodziankę, nowy utwór, wg zapowiedzi zagrany po raz pierwszy, bazujący na... elektronicznym bicie rodem z "Born Free" M.I.A. i finiszujący jako czystej krwi noise w stylu Sonic Youth. Wow.


Był to jeden z najlepszych i najbardziej autentycznych koncertów w jakich miałem przyjemno uczestniczyć. Jeśli macie mozliwość udać się na jeden z trzech polskich koncertów Anny - nie wahajcie się ani chwili. Choć żałować możecie, że w roli supportu nie wystąpi Kittchen. Tajemniczy artysta występujący w masce kucharza, będący jednym z najistotniejszych czeskich odkryć ostatnich paru lat, ze swoim "kuchennym industrialem" zaskakująco dobrze poradził sobie w roli Anny Calvi. Podstawą jego najczęściej niewiarygodnie smutnych piosenek (tak, piosenek) jest bowiem prosty gitarowy songwriting a żeby wpasować się w klimat wieczoru użył i czerwonej pomadki. Groteskowo i intrygująco. Niezapomniany wieczór. [Wojciech Nowacki]