18 września 2014

Recenzja Coldair "Whose Blood"


COLDAIR Whose Blood, [2014] Twelves Records || Twelves Records to dosłownie jedynie nalepka, którą Tobiasz Biliński umieścił na swoim trzecim albumie. "Far South" i płyty formalnie już nie istniejącego Kyst przynajmniej trafiły do dystrybucji Anteny Krzyku, "Whose Blood" wydane zostało praktycznie własnym sumptem. Gdy Michał Biela wydaje solowy materiał i udostępnia go za darmo na Bandcampie a płyty sprzedaje wyłącznie na koncertach w powietrze wznosi się lekki opar smutku, który tylko gęstnieje teraz, gdy podobnie sprzedaż nowego albumu na koncertach zapowiada jego macierzysty Kristen, obijający się wcześniej po szeregu labeli. Ścianka przeżyła erę Sissy Records, zraziła się do Isoundu, Maciej Cieślak postanowił działać sam i jak działa dziś legendarna Ścianka wie najlepiej te kilkanaście osób które ma może jeszcze nadzieję na wydanie "Come November".

Najwidoczniej poza kilkoma wydawnictwami pamiętającymi jeszcze siermiężne lata dziewięćdziesiąte i mentalnie nadal tkwiącymi w tych realiach, nie ma w Polsce labelu o uznanej marce i pewnej pozycji pozwalającego naszym artystom przynajmniej odrobinę stabilności. Oczywiście, że to obraz uproszczony a w tle kryje się mieszanina finansów i gustu, ale szkoda, że najciekawsze polskie tytuły mijają nas czasem niemal niezauważone.


W przypadku Coldair jednak chodzi też o moment w jakim znajduje się Tobiasz, zarówno artystycznie, jak i komercyjnie. Już trochę poza warunkami i klimatem polskiego rynku, ale jeszcze nie do końca częścią zachodniego. Trochę przypomina mi to sytuację Please The Trees Václava Havelki III i przyjaznego przecież rynku czeskiego. Please The Trees z większym entuzjazmem udają się w trasy po Stanach Zjednoczonych niż w kolejne rundy po czeskich i morawskich klubach, przez resztę środowiska zdają się być lekko wypychani na ubocze. Coldair mierzy dokładnie tam, dokąd powinien i ku czemu ma wszelkie potrzebne środki.

"Whose Blood" absolutnie nie zawodzi w kontekście wrażeń które pozostawiało "Far South". Zawarty tam potencjał, zgodnie z przewidywaniami, zaowocował dopracowanym i samoświadomym materiałem, z idealnie wyważonymi elementami. "Sign" to jeden z najlepszych polskich singli ostatnich lat, o niebanalnej melodii i kontrukcji, bogaty aranżacyjnie, ale jednak nie przeładowany, nawet w napompowanym dęciakami rozdzierającym finale. Podobnie "In The Nether", tkwiące gdzieś na granicy alt-popu i niemal soft-rocka, słodkie, ale bynajmniej nie nieznośnie. Imponująca jest droga jaką Tobiasz przeszedł od dawnych rozedrganych szkiców do oddychającego pełną piersią song-writingu.


Nie tyle równowaga, co pełna klasy symetria wydaje się być, pewnie nieświadomym, budulcem tej płyty. Jeśli w "Safe & Sound" dzięki pięknie poszarpanej gitarze wreszcie zaznamy trochę napięcia, to w "Hometown" znajdziemy ładną, naiwną, ale bezpretensjonalną piosenkę. Obok akustycznych i pełnych przestrzeni ballad "Holiness" i "Wraith" usłyszeć też tu można praktycznie instrumentalne "I Fear Death", jakby wyjęte ze ścieżki dźwiękowej do teatralnego spektaklu. A tytułowe "Whose Blood" to nie tylko jeden z najbardziej chwytliwych zaśpiewów (whose blood did you get?), ale i kompozycja jednocześnie rockowo przestrzenna i intymna zarazem.

Ale nadal, wszystkie elementy świetnie się równoważą, w czym tylko pomaga bardzo dobra produkcja albumu, udowadniająca, że nie trzeba ruszać w pogoń za wielkimi producentami, by wydać dobrze brzmiący materiał. Folkowe odniesienia łatwo mogą nas sprowadzić na sprawdzone klisze "melancholijnego chłopca z gitarą". Z tym, że tego chłopca najwyraźniej jeszcze bardziej bawią bity, każdą niemal bowiem kompozycje przełamują tutaj czasem marszowe, czasem złudnie przypadkowe perkusjonalia a Tobiasz dorabia się tym samym własnego znaku firmowego.

Od wydania "Whose Blood" minął rok. Jeden z najlepszych polskich albumów ostatnich lat minął lekko niezauważenie. Szkoda? Nie do końca. Nad twórczością Tobiasza Bilińskiego unosiła się w tym momencie atmosfera etapu przejścia. "Whose Blood" możecie dziś pobrać za darmo z Bandcampa, nic dziwnego, w końcu Tobiasz zapewne i tak dostaje dolara za każdym razem, gdy ktoś w kraju porównuje go do Bon Iver i Sufjana Stevensa. Z perspektywy czasu widać, że album ten jednak bardziej zamykał pewien etap niż inicjował nowy. Coldair znajduje się już w zupełnie innym miejscu, koncertuje i nagrywa kolejną płytę. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, o czyjej krwi śpiewał na "Whose Blood", ale niech płynie, niech leje się strumieniami, najlepiej przez ocean. Najlepsze od Tobiasza jeszcze przed nami. 8/10 [Wojciech Nowacki]