CARIBOU Our Love, [2014] City Slang || “Can’t Do Without You” to najlepszy tegoroczny kandydat to niemal wymarłej już kategorii letniego przeboju. Wydany w lipcu singiel niesamowicie podgrzał atmosferę przed zapowiedzianym na październik albumem. I nic dziwnego, kontynuował taneczną, deep-house’ową stylistykę doskonale przyjętego „Swim”, ale jeszcze bardziej uwypuklał jej przebojowy potencjał, tutaj wręcz bezwstydnie popowy.
„Our Love” miało być zatem po raz pierwszy w przypadku Caribou wyraźną kontynuacją i poszerzeniem brzmienia poprzedniego albumu. Dan Snaith zawsze był twórcą rozpoznawalnym, ale każda z wcześniejszych płyt, choć poruszających się w szerokich granicach muzyki tanecznej, niosła ze sobą swój własny charakterystyczny sznyt. Na „The Milk Of Human Kindness” był to kraut/math/post-rock, na „Andorra” hippisowska psychodelia i pop lat 60-tych, wreszcie “Swim” zawędrowało w najbardziej oczywiste regiony współczesnej elektroniki, proponując jednak wyrafinowane i przystępne zarazem podejście znane choćby z płyt Four Tet.
Jeśli Snaith zdecydował się pozostać na drodze, która przyniosła mu największy i zasłużony sukces, należy tylko przyklasnąć, kto jak kto, ale Caribou może ją eksploatować nadal w ciekawy sposób. „Our Love”, owszem, kontynuuje elektroniczne podejście „Swim”, jest jeszcze przystępniejsze, ale zakłada bardziej „osobistą” i „emocjonalną” wymowę. W efekcie, zamiast „Swim” jeszcze bardziej tanecznego, otrzymujemy „Swim” spokojniejsze, ugładzone i pozbawione jakiegokolwiek intrygującego pierwiastka. „Can’t Do Without You”, pierwszy singiel i pierwszy utwór na płycie, okazuje się być zatem zmyłką.
Dotrzymywać mu kroku może jedynie kompozycja tytułowa, nabiera nagle zdecydowanie najwyraźniej house’owego charakteru. Jest też chyba jedyna, która w jakikolwiek sposób się rozwija i zaskakuje. Nie ma oczywiście nic złego w monotonni czy braku wewnętrznego progresu poszczególnych kompozycji, jeśli jednak oparte są na dostatecznie interesujących motywach. Tymczasem większość „Our Love” przemija lekko, łatwo i niezauważalnie. Utwory miewają niemal szkicowy charakter („All I Ever Need”) albo brzmią jak przerywniki wycięte z większej całości („Julia Brightly”), w większości jednak są równie ładne, co niezapamiętywalne (piosenkowe „Silver” czy „Back Home”, ten drugi niebezpiecznie bliski ostatnim poczynaniom Röyksopp, co dla Caribou nie jest bynajmniej komplementem).
„Mars” wyróżnia się jedynie afrobitowym brzmieniem, charakterystycznym dla Daphni, drugiego wcielenia Snaitha. „Second Chance” zaś tym, że jest wyjątkowo miałką kompozycją, niemającą nic wspólnego z dorobkiem Caribou. Dobieranie sobie nudnawych wokalistek to objaw starzenia się w stylu Bonobo, efekty mogą być jednak lepsze lub gorsze. Miałka Jessy Lanza jest bardzo słabym wyborem, co tylko potwierdziła swym wymęczonym występem na koncercie Caribou.
Nie twierdzę bynajmniej, że „Our Love” to zła płyta, zważywszy jednak na talent i dotychczasowe działania Caribou jest niezmiernie rozczarowująca. Nie ma też nic złego w łagodzeniu brzmienia i poszerzaniu przystępności. Jeśli jednak „Swim” było albumem niezwykle ciekawym i przy okazji przyjemnym, to na „Our Love” jest już tylko przyjemnie. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]