BLACK SABBATH Heaven And Hell, [1980] Vertigo || Rozważania na temat „Heaven And Hell” muszą, już niejako kanonicznie, rozpoczynać się od krótkiego
podsumowania niezbyt szczęśliwych lat w muzycznej historii Black Sabbath, uwieńczonych nagraniem
słabego, w powszechnej opinii, „Never Say Die”. Przed opisem zmian jakie nastały wraz z
dołączeniem do grupy Ronniego Jamesa Dio należy, równie obowiązkowo, popastwić się nad
muzykami Sabsów. Wspomnieć kilkakrotnie w jakim to urągającym wszelkiej godności stanie znalazł
się Bill Ward. Jak to Geezer Butler przytłoczony problemami osobistymi odliczał dni ilością
wstrzykiwanych „działek”. Na koniec trzeba jeszcze z niesmakiem zagaić o potwornym pijaństwie
Ozzy'ego, które uniemożliwiało mu już wszelką (a i tak w przeszłości ograniczoną) działalność
artystyczną. I oczywiście należy również przyznać, że wszystko to zgodne jest z prawdą. Może poza
faktem, że ani ”Technical Ecstasy” ani ”Never Say Die” nie były płytami złymi. Co więcej, do takiego
miana było im jeszcze bardzo daleko.
Jeżeli szukamy powodów, które spowodowały utknięcie Black Sabbath w marazmie muzycznym to
należałoby najpierw przyjrzeć się Tony'emu Iommi. Nie oszukujmy się, fakt, że Ozzy został
wokalistą, a nie, na przykład, hodowcą strusi wynikał tylko i wyłącznie z szczęśliwego zbiegu
okoliczności. Bill Ward pomimo potężnej budowy ciała miał charakter wiecznego popychadła, co
uniemożliwiało mu przeforsowanie jakiegokolwiek własnego muzycznego rozwiązania - o ile takie
posiadał. Z kolei Geezer pochłonięty został przez rock’n’rollowy styl życia wzmacniany kryzysem
rodzinnym. Osobiste problemy doprowadziły go do stanu w którym było mu, po prostu, wszystko
jedno.
Większą część winny za tą sytuacje należy przypisać Iommi'emu, który, od momentu odejścia z Jethro
Tull, dobrowolnie brał ciężar prowadzenia zespołu w całości na własne barki. Wzmacniał tym samym
lenistwo, samozadowolenie i destruktywne tendencje pozostałych muzyków. Brak inspiracji z
zewnątrz, niemoc artystyczna kolegów, brak głowy do prowadzenia własnych interesów (na czym
zyskał niebotyczne pieniądze poprzedni manager Sabbathów, Pat Meehan) oraz życiowa naiwność
związana z faktem, że muzycy nie należeli do intelektualnej elity kraju, doprowadził do załamania na
wielu płaszczyznach. Kryzys muzyczny oznaczał jednak wyłącznie, że Sabbaci byli w stanie dostarczyć
publice albumy „jedynie” dobre w sytuacji, gdy za każdym razem spodziewano się od nich dzieł
przełomowych.
Wyrzucenie Ozzy'ego miało charakter Girardowskiego polowania na „Kozła ofiarnego”, którego
poświęcenie pozwalało oczyścić atmosferę w grupie. Kości zostały rzucone, wina za całe zło została
niesłusznie przypisana wokaliście. Muzyczna ablucja przyniosła jednak efekt, a pojawienie się
Ronni'ego Jamesa Dio dało Iommi'emu tak potrzebną inspirację do dalszego działania. Efektem okazał
się jeden z najlepszych albumów rockowych w dziejach. Black Sabbath ponownie wzbił się na wyżyny
popularności a muzyczna stagnacja została przezwyciężona. O wiele poważniejsze konsekwencje
miał mieć jednak kryzys „mentalny”, którego nie udało się pokonać przez wiele kolejnych lat.
Ronnie James Dio okazał się być całkowitym przeciwieństwem tak Iommi'ego jak i, zupełnie już
odciętych od rzeczywistości, Geezera i Billa. Posiadał wyższe wykształcenie, dające perspektywy
intratnej i spokojnej pracy (farmaceuta), emanował typowym dla Amerykanów entuzjazmem i
pewnością siebie. Co więcej, przychodził do Sabbathów jako równoprawny z Tonym „dyrektor
zarządzający”. Wiedział, że w zespole nie dzieje się najlepiej i to on miał ponownie poukładać
wszystkie elementy, które w przeszłości pozwoliły nagrać takie albumy jak „Paranoid” czy „Sabbath
Bloody Sabbath”. Nie chciał ponadto powtórzyć sytuacji z Rainbow, gdzie Ritchie Blackmore posiadał
niczym nieograniczoną władzę. Ronnie nie był osobą, która mogłaby zostać podporządkowana
wytycznym innych a decydując się na przyjście do zespołu postawił własne, twarde warunki, które
zostały zaakceptowane. Miał więc inteligencje, pewność siebie, entuzjazm i jasną wizję dalszego,
profesjonalnego działania Sabbathów - wszystko to, czego pozostałym muzykom brakowało. Łączył ich
właściwie jedynie fakt, że każdy z nich był muzycznym samoukiem.
Świeże spojrzenie z zewnątrz,
inicjatywa i doświadczenie wyniosłe z lat spędzonych w grupie Blackmore’a zadecydowały o
przyspieszeniu prac nad utworami. Część z nich, jak na przykład "Children Of The Sea" w swojej
pierwotnej formie przygotowane zostały już wcześniej, jednak dopiero wkład Dio umożliwił ich
dokończenie. Brak większych umiejętności Ozzy'ego w kształtowaniu linii melodycznej powodował, że
większość wcześniejszych utworów Sabbathów opierało się na progresji akordów wymyślonych przez
Iommi'ego. Ozzy śpiewał niejako „wzdłuż” riffu (np. "Paranoid", "Iron Man", "Snowblind", "Sabbath Bloody
Sabbath" - by wymienić te najsłynniejsze) co nadawało im mroczny. ale jednostajny rytm. Dio śpiewał
inaczej i to właśnie przygotowane przez niego linie wokalne nadawały przebojowy charakter takim
utworom jak "Neon Knights" czy "Heaven And Hell".
Gdyby przyjrzeć się samym riffom, to należałoby przyznać, że nie ma w nich nic na tyle odkrywczego, by same w sobie zadecydowały o sukcesie albumu. Wraz z przyjściem Dio zaczęły jednak pełnić rolę poboczną, nadającą melodii ciężar, nie stając się jej punktem centralnym. Nowa płyta, wyprodukowana przez Martina Bircha była w większym stopniu zakorzeniona w kształtującym się brzmieniu heavy rocka lat osiemdziesiątych, mogąc konkurować z innymi wydanymi w tym czasie albumami, np. “Ace Of Spades” Motörhead, “Back In Black” AC/DC czy “British Steel” Judas Priest. Ponadto R.J. Dio, w odróżnieniu od Osbourne’a, sam pisał teksty, co przy ówczesnym stanie psychicznym Butlera, nie pozostawało bez znaczenia. Ronnie James Dio nigdy nie starał się również nawiązywać do poprzedniego frontmana Sabbathów. Paradoksalnie właśnie to ułatwiło mu uzyskanie akceptacji dotychczasowych fanów zespołu. Smoki, lochy, rycerze, czyli dość prostolinijnie ujęta fantastyka dominująca w tekstach muzyka, wraz ze znakiem corna (wyciągnięte palce mały i wskazujący przy zgięciu pozostałych) miały już na stałe wpisać się w historię heavy metalu.
Gdyby przyjrzeć się samym riffom, to należałoby przyznać, że nie ma w nich nic na tyle odkrywczego, by same w sobie zadecydowały o sukcesie albumu. Wraz z przyjściem Dio zaczęły jednak pełnić rolę poboczną, nadającą melodii ciężar, nie stając się jej punktem centralnym. Nowa płyta, wyprodukowana przez Martina Bircha była w większym stopniu zakorzeniona w kształtującym się brzmieniu heavy rocka lat osiemdziesiątych, mogąc konkurować z innymi wydanymi w tym czasie albumami, np. “Ace Of Spades” Motörhead, “Back In Black” AC/DC czy “British Steel” Judas Priest. Ponadto R.J. Dio, w odróżnieniu od Osbourne’a, sam pisał teksty, co przy ówczesnym stanie psychicznym Butlera, nie pozostawało bez znaczenia. Ronnie James Dio nigdy nie starał się również nawiązywać do poprzedniego frontmana Sabbathów. Paradoksalnie właśnie to ułatwiło mu uzyskanie akceptacji dotychczasowych fanów zespołu. Smoki, lochy, rycerze, czyli dość prostolinijnie ujęta fantastyka dominująca w tekstach muzyka, wraz ze znakiem corna (wyciągnięte palce mały i wskazujący przy zgięciu pozostałych) miały już na stałe wpisać się w historię heavy metalu.
Po niespodziewanym sukcesie płyty powróciły jednak
stare demony a profesjonalne podejście do pracy jakie reprezentował Dio wraz z jego dominującym
charakterem ponownie wywołały konflikt wewnątrz zespołu. Po nagraniu albumu „Mob Rules”, równie dobrego jak „Heaven And Hell”, drogi muzyków, w dość niesympatyczny sposób, ponownie
się rozeszły. W konsekwencji Black Sabbath nagrali ”Born Again”, najdziwniejszą w swojej karierze
płytę. Tak pod względem muzycznej zawartości, jak i składu personalnego, łączącego Electric Light
Orchestra z Deep Purple. Powstała hybryda chętnie określana mianem Electric Black Purple. Ów
projekt, od początku skazany na porażkę, wprowadził Sabatów w kolejne lata głębokiej stagnacji. [Jakub Kozłowski]