11 stycznia 2015

Recenzja Björk "Biophilia Live"


BJÖRK Biophilia Live, [2014] One Little Indian || “Biophilia” od samego początku była konceptem przeznaczonym do totalnego wyeksploatowania. Nie można więc mieć za złe Björk, że album ten przejawił się w każdej możliwej formie. Poczucie wymęczenia może rodzić jedynie rozciągnięcie tego procesu w czasie. Regularny album, wcześniej zresztą w postaci aplikacji, ukazał się w 2011 roku, wybór remiksów już rok później, wersja filmowo-koncertowa, po okresowej kinowej dystrybucji, wydana została pod koniec roku 2014.

W czasie zatem, gdy zupełnie naturalna staje się niecierpliwość związana z oczekiwaniem na nowy album, skutecznie zresztą podsycana doniesieniami o wkładzie współpracowników (Arca, The Haxan Cloak), otrzymujemy dopiero koncertową formę poprzedniego. Okres „Volty”, płyty zdecydowanie nie zaliczanej przeze mnie do najbardziej ulubionych, zwieńczony został jednak w sposób celniejszy i bardziej intensywny, choć bez kluczowego dla „Biophilii” patosu. „Voltaïc” jako kropka za „Voltą” sprawdzał się nie tylko dlatego, że za jednym razem oferował kompleksowe podsumowanie, remiksy, żywe wykonania, teledyski, film koncertowy, ale przekonywał, że cierpiący na głównie produkcyjne bolączki materiał wyjściowy miał jednak znacznie większy potencjał. „Biophilia Live”, rozpatrywana wyłącznie od muzycznej strony, nie wnosi niczego nowego do znanej już od trzech laty płyty, wręcz przeciwnie, pokazuje jej starzenie się i potrzebę wyruszenia w nowe kierunki.


„Biophilia”, głównie dzięki stojącemu za niej przekonywującemu na wielu poziomach konceptowi jedności muzyki, natury i technologii, nadal jawi się jako stosunkowo najlepsze studyjne dokonanie Björk w XXI wieku. Kompozycje okazują się jednak wyjątkowo skromne a potencjału nie wydobyły z nich ani zebrane na „Bastards” remiksy ani żywe wykonania. Niemelodyjny i rozwlekły „Thunderbolt” na początek koncertu to nienajlepszy wybór, umieszczone po sobie w środku setu „Hollow” i „Dark Matter” brzmią równie pusto i nieangażująco co na płycie. Koncertowa „Biophilia” obiecuje wyjątkowe przeżycie, tymczasem porozciągane utwory z tego albumu ani nie układają się w jakąś wciągającą narracje ani nie budzą większych emocji. Na szczęście urokliwe „Virus” i „Moon” oraz najżywsze „Crystalline” i „Mutual Core” nie brzmią ani lepiej, ani gorzej niż z płyty.

Przyznaję, najbardziej interesowało mnie, jak w epoce „Biophilli” prezentować się będzie starszy materiał. Niemal nie ma tu znanych i klasycznych piosenek, do dziś niezrozumiała jest dla mnie koncertowa słabość Björk do „Sonnets/Unrealities”, ale z niesłusznie niedocenianej „Medúlli” otrzymujemy też „Mouth’s Cradle”, które spokojnie można postawić obok starszych, największych przebojów. „Declare Independence”, jedyny zachowany z „Volty”, jawi się jako koncertowy pewnik, wyjątkowo zaś cieszy „Nattura”, zadziorna, kanciasta piosenka, która swego czasu nakreśliła ideę „Biophilii”. Nie jest przypadkiem, że prawdziwy entuzjazm niemal niesłyszalnej dotąd publiczności przejawia się wraz z klasyczną „Isobel”. Podobnie w przypadku „Possibly Maybe” i „One Day”, może nie najbardziej oczywistych, ale zaadaptowanych na potrzeby „Biophilii” niewątpliwie dzięki ich podobnie luźnej strukturze i skromnemu brzmieniu.

"Biophilia Live" miała być i jest zwieńczeniem projektu. Szkoda jednak, że nic do niego nie wnosi, tak jak „Voltaïc” swego czasu rozgrzeszył „Voltę”. Oczywiście, głównym jej elementem jest koncertowy film, choć i ten w świetle bombastycznych zapowiedzi nieco rozczarowuje przeciętnym montażem i ciasnymi ujęciami. Niemniej w kolekcji fana będzie to pozycja obowiązkowa a nowi być może przybędą wraz z powstającym właśnie kolejnym albumem studyjnym. 6/10 [Wojciech Nowacki]