25 stycznia 2015

Recenzja Björk "Vulnicura"


BJÖRK Vulnicura, [2015] One Little Indian || “Vulnicura”, najtrudniejsza emocjonalnie dla samej Björk płyta w jej karierze, sama stała się przedmiotem przemocy. Weekendowy wyciek albumu wywołał masowy entuzjazm zachwyconych fanów radośnie pobierających niewydane jeszcze dzieło ubóstwianej przez siebie artystki. Ledwie parę dni po oficjalnym ogłoszeniu znaliśmy tylko tytuły i przybliżony jedynie czas wydania. Zasłużony proces promocji ledwie się rozpoczął, Arca został ogłoszony jako współproducent, The Haxan Cloak jako współpracownik, zapewne w swoim czasie dowiedzieliśmy by się o gościnnym występie Antony’ego.

Nie rusza mnie kwestia piractwa jako dzielenia się wydaną już muzyką, dyskusyjna i na inną okazję, ale odbieranie artyście prawa do kontroli nad prezentacją swego dzieła, to nie tylko kradzież, ale wręcz jego uszkodzenie. Trudno, kochasz Björk i do głosu dochodzą emocje a nie racjonalne argumenty, to wytrzymasz i poczekasz z szacunku do niej. Emocje właśnie dodatkowo podgrzewają atmosferę, „Vulnicura” wstępnie zapowiedziana została jako pamiętnik rozpadu związku, końca miłości i leczenia ran. O prywatnym życiu Björk nie wiemy wiele, bo i też nie musimy, więc początkowo można było pomyśleć, że miał to być kolejny albumowy koncept a nie rzeczywistość. Teraz już wiemy, że chodzi o Matthew Barney’a, jej długoletniego partnera i ojca kolejnego dziecka, który swego czasu stał za jej przemianą w pokrytego wazeliną wieloryba a jeszcze w książeczce do „Biophilii” przesyłała mu strong love to my mutual core. Dziś Björk płacze w wywiadach opowiadając dwa miesiące za wcześnie o nowej płycie, ale zmierzyła się z tym nadużyciem dziękując za zainteresowanie i natychmiast oficjalnie wydając album na iTunes.

Wobec wielkich i ulubionych artystów pewnie zawsze będę nieusatysfakcjonowany i najbardziej krytyczny. Radiohead nie osiągną poziomu „Kid A”, Björk nie powtórzy już klasycznej i definiującej dźwięk lat dziewięćdziesiątych trylogii „Debut” – „Post” – „Homogenic”. Wszystkie elementy składowe jej muzyki, melodie, awangarda, przebojowość, produkcja, na późniejszych płytach już tylko fluktuowały, ale z tych wahnięć za każdym razem rodził się zupełnie inny album, Björk zatem zapewnie nigdy nie przestanie zaskakiwać i chwała jej za to. Więc choć „Vulnicura” dzieli podobne bolączki z każdą z ostatnich płyt, to pojawiające się naturalne porównania do „Homogenic” (bo smyczki i bity), „Vespertine” (bo emocjonalnie i intymnie), czy „Medúlli” (bo awangardowo i nieprzystępnie) a nawet „Drawing Restraint 9” (bo cień Barney’a) nie mają na szczęście większego sensu.

Zaaranżowane przez Björk smyczki są nie tylko świetnie wyprodukowane, ale sprawiają naprawdę poruszające wrażenie. Prawda, od pierwszych dźwięków „Stonemilker” niezaprzeczalnie przypominają „Homogenic”, nawet niby-refren niemal dosłownie cytuję „Jógę”. Nie są jednak upiększającym wypełniaczem, ale głównym nośnikiem emocjonalnego ładunku albumu. Miejscami nabierają wręcz ilustracyjno-soundtrackowego charakteru, zwłaszcza tam, gdzie Björk okazuje się za mało elastyczna do prowadzenia zasadniczej części narracji, jak w mającym być opus magnum płyty dziesięciominutowym „Black Lake”. We fragmentach blisko im do współczesnej muzyki konkretnej, która w połączeniu z ciężkim ambientem i elektronicznymi dronami w „Family” robi bardzo silne, upiorne wręcz wrażenie.

Arca jest jedynie współproducentem, The Haxan Cloak dołączył dopiero na etapie miksu i wyraźniej odznaczył na wspomnianym „Family”. Podkłady brzmią fantastycznie, schowane są jednak w tle i najlepiej do nich dotrzeć przy pomocy potężnych słuchawek. Jeśli ktoś spodziewa się, że „Vulnicura” to Arca z Björk na wokalu może poczuć się rozczarowany. Nie, Björk czerpie z ich talentów w takim samym stopniu jak czerpała z Matmos na „Vespertine”. Efekt jednak jest jej muzycznie najbardziej satysfakcjonującym dokonaniem od ponad dekady, nie ma tu śladu chaosu i przeprodukowanie „Volty”, nie ma też okazjonalnej pustki „Biophilii”.

Nie ma też piosenek. W jednej z bardziej kuriozalnych recenzji, można było przeczytać, że „Vulnicura” jest płytą „urokliwą” oraz że jest zestawem piosenek właśnie. Serio, rozdzierające smyczki, awangardowa elektronika i intymne, najbardziej mięsiste w karierze Björk teksty (every single fuck we had togehter w „History Of Touches”) mają być „urokliwe”? Tam jednak, gdzie „Biophilia” przynosiła faktycznie kilka najlepszych piosenek w jej karierze, „Vulnicurę” wypełniają długie kompozycje o bardzo luźnej strukturze, sięgające sześciu, ośmiu, dziesięciu minut a nawet trzyminutowe „History Of Touches” nie posiada konstrukcji piosenki. Nie tylko bowiem konstrukcja tworzy piosenkę, tworzą ją też melodie i jest to kolejny element, którego „Vulnicura” nie dostarcza.

Najlepszy na płycie „Lionsong”, choć sięga ponad 6 minut, to zawiera najbardziej melodyjny i chwytliwy wręcz refren maybe he will come of this loving this, który, co wyjątkowe u późnej Björk, niemal chce się śpiewać. Zaskakująco ślad melodii pojawia się w mrocznym, pełnej atonalnej elektroniki „Notget”. Wreszcie „Atom Dance”, jeden z nielicznych tu utworów, który wydaje się w jakiś sposób eskalować, jest w końcu prawdziwie zadowalającym przykładem współpracy Björk z Antonym Hegartym, o ile ciekawszym od mdłych i rozwleczonych utworów z „Volty”.

Elementem, który tutaj zawodzi jest jednak znów sama Björk, która na swych trzech pierwszych albumach dostarczała intrygujące, ciekawe i różnorodne wokale, ale ma z tym trudności już od czasów „Vespertine”, gdzie brzmiała jak marznąca na śniegu staruszka. Paradoksalnie, to uchodząca jak dotąd za najtrudniejszą „Medúlla”, przynosiła autentycznie przebojowe i wielobarwne wokale. Tym większym rozczarowaniem była „Volta”, w tym tkwiły też słabości części „Biophilli”. Björk na „Vulnicurze” znów praktycznie nie śpiewa, ale upaja się niezmiennym frazowaniem, sylabizowaniem, czy wręcz skandowaniem, co szczególnie przeszkadza, gdy dzieje się to w totalnym oderwaniu od towarzyszącej jej w tle muzyki.

Mimo to, mam silne wrażenie, że „Vulnicura” będzie albumem, do którego będę wracał częściej niż do „Biophilli”, podobnie jak po latach zaskakująco chętnie wracam właśnie do „Medúlli”. „Biophilia” ma jednak obiektywną przewagę w większej przystępności i uniwersalności, co w połączeniu z kompleksowym przekazem było autentyczną siłą tej płyty. „Vulnicura”, przez swój diametralnie inny, choć równie kompleksowo przepracowany przekaz jest również albumem znaczącym. Godzina z Björk w tym wypadku, mimo muzycznie lepszej propozycji niż „Biophilia”, to o jakieś dwadzieścia minut za dużo. Gdyby poskracać dziewięć zawartych na „Vulnicurze” utworów, dopiero wtedy można by było mówić o albumie wybitnym. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]