THE KNIFE Shaken Up Versions, [2014] Rabid || Od czego się to zaczęło? Od kolorowych piłeczek José Gonzáleza i odkrycia, że “Heartbeats” to cover pewnego szwedzkiego duetu? Od „What Else Is There”, największego przeboju Röyksopp, śpiewanego przez tajemniczą wokalistkę? Od nudnawej płyty Fever Ray? Największa popularność The Knife w każdym razie przyszła już po ich, jak się miało okazać, przedostatnim i intrygująco udanym albumie „Silent Shout”. W czasie wieloletniego oczekiwania na następcę fanów przybywało a napięcie rosło, rozładowane wreszcie przełomowym „Shaking The Habitual”.
Zaprzeczyć się nie da, że było to opus magnum The Knife, polityczny manifest w opakowaniu dwóch płyt, wypełnionych muzyką estetycznie kontrowersyjną, ale wciągającą i niepokojącą. To, co miało być wielkim powrotem duetu okazało się jego wielkim finałem. The Knife ruszyli w trasę koncertową zapowiadając jednocześnie zakończenie działalności. Koncerty zresztą okazały się nie mniej kontrowersyjnym przedsięwzięciem. Słyszałem opinie choćby uczestników festiwalu Colours of Ostrava, po zetknięciu się z artystowskim performensem, współczesnym quasi-przedstawieniem teatralnym i marginalnie potraktowaną muzyką, nieliczne były głosy zachwyconych, przeważało westchnienie rozczarowania.
Podsumowaniem ostatniego etapu działalności The Knife ma być minialbum „Shaken Up Versions” zbierający zarówno utwory z ostatniego albumu, jak i starsze kompozycje, w takich aranżacjach w jakich przedstawiane były podczas tejże ostatniej trasy koncertowej. Przyznaję, kusiło mnie kupno winylowej wersji „Shaken Up Versions”, ale tylko dlatego, że była taka ładna. Kolorowy czerwono-niebieski winyl, wyraźna okładka w tych samych barwach, dołączony plakat, to przedmiot jaki chciałoby się posiadać. Zawartość muzyczna przyniosła jednak otrzeźwienie.
„Shaken Up Versions” są na granicy słuchalności. Można przygryźć wargi i docenić zabieg spójnego przearanżowania starszych utworów w aktualnym dla duetu stylu „Shaking The Habitual”, ale co z tego, skoro styl ten zredukowany został do swych najbardziej bazowych elementów. Prosty rytm, oklaski, brak rozwoju, symbolicznie i miejscami tylko zarysowane melodie oraz mnóstwo irytujących dźwięków to wszystko co tu znajdziemy i usłyszymy już w otwierającym całość „We Share Our Mothers Health”. Plemienne elektro w „Bird” skutecznie naruszają piski, stuki i elektro-trąby. „Without You My Life Would Be Boring” jest po prostu nieprzyjemne. W “Pass This On” i “Silent Shout” ostał się przynajmniej zarys pierwotnej melodii. „Ready To Lose” nie przynosi nic poza efektownymi bębnami i chwilą wytchnienia, kontynuowaną w niemal instrumentalnym „Stay Out Here”. „Got 2 Let You” przynajmniej bawi porno-saksofonem i atmosferą pop-artowych teledysków z lat osiemdziesiątych.
Najgorsza chyba opinia jaką słyszałem o „Shaken Up Versions” to, że przypominają Nicki Minaj na zwolnionych obrotach. Najwierniejsi fani The Knife mogą być nawet zachwyceni i próbować dorabiać ideologię do czegoś, co może być najwyżej pamiątką. Reszta może to potraktować co najwyżej jako ciekawostkę, po którą jednak nie ma potrzeby sięgać jeśli nie jest się winylowym fetyszystą albo wspomnianym wyżej die-hard fanem. Szkoda jednak, że The Knife zdają się tym sugerować, że tak właśnie brzmieć mają ostateczne, finalne i skończone wersje ich kompozycji i nie daj Boże tak właśnie powinny zostać zapamiętane. Pozwólmy się nie zgodzić i z nostalgią sięgać po wcześniejsze, regularne albumy. 4.5/10 [Wojciech Nowacki]