30 października 2011

Recenzja Björk "Biophilia"


BJÖRK Biophilia, [2011] One Little Indian || Po Björk, podobnie jak po Radiohead, wszyscy oczekują kolejnych muzycznych rewolucji. Wobec artystów o takim statusie jest to całkiem zrozumiałe. Podobnie jak to, że późniejszy podział na ukontentowanych i rozczarowanych jest wprost proporcjonalny do nadmiernych oczekiwań. Czy Biophilia będzie dla Björk tym czy The King of Limbs stało się dla Radiohead?

Twórczość Islandki podzielić możemy na okres klasyczny i nieklasyczny, kłócąc się ewentualnie o granicę podziału. Jej klasycznymi płytami są Debut, Post i Homogenic, kamienie milowe muzyki lat dziewięćdziesiątych. Po zjawiskowym debiucie przyszedł czas na jego jeszcze bardziej różnorodną i skrzącą się pomysłami kontynuację. Post bowiem był bowiem wszystkim tym czym wcześniej był Debut. Tylko bardziej. Homogenic dla odmiany była pierwszą w dziejach Björk płytą dość jednolitą, w warstwie liryczno-estetycznej przestrzenną i wulkaniczną, muzycznie zaś opartą głównie na smyczkach i beatach.

Po dłuższej przerwie artystka powróciła z Vespertine, dla jednych równie udaną co poprzedniczki, dla innych zaś pierwszą na której zaczęły ujawniać się charakterystyczne dla "późnej Björk" słabości. Równie jednolita co Homogenic, zamiast przestrzeni przynieść miała intymność śnieżnego wieczoru w laptopowo-pozytywkowym opakowaniu. Björk jednak, brzmiąc tu często niczym zmęczona życiem staruszka, z wolna poczęła odrywać się wokalnie od towarzyszącej jej muzyki. Do tego stopnia, że na następnym albumie już jej wcale nie potrzebowała. Co przyniosło paradoksalnie znacznie lepszy efekt. Mimo bowiem niesłuchanych fragmentów, wokalny eksperyment Medúlli okazał się nad wyraz udany.


Björk postanowiła powrócić jednak do bardziej przystępnego oblicza, obiecując płytę przebojową, różnorodną i barwną, jednym słowem - na nową dekadę. Tymczasem Volta boleśnie rozczarowała. Nie przeszkadzał recykling wcześniejszych pomysłów, wykorzystanie najmocniejszych momentów Drawing Restraint 9 wypaść mogło fantastycznie. Przeszkadzało jednak przeprodukowanie, ukrycie najlepszych nawet pomysłów pod dźwiękową magmą, rozciąganie mniej udanych, eksponowanie nieudanych wyjątkowo. Największą bolączką Volty była jednak sama Björk. Stało się bowiem jasnym to, co na poprzednich płytach ledwie przebłyskiwało – Björk praktycznie już nie śpiewa, tylko wydaje dźwięki, najczęściej w zupełnym oderwaniu od muzycznego tła, niezależnie bowiem co się w nim znajduje, artystka śpiewa tak samo.

Stąd obawy, czy Björk na najnowszej płycie, nie mogąc uciec od własnej maniery wokalnej i braku nowy pomysłów, nie postanowi zepchnąć muzykę na dalszy plan i skryć wszystkie niedociągnięcia pod bombastycznym multimedialnym projektem? Na szczęście, choć większość mediów w przypadku Biophilii oczywiście rozpisuje się o słynnych już aplikacjach, pojawia się coraz więcej głosów traktujących je jako oryginalną, lecz tylko ciekawostkę. Tym samym wracamy do pierwocin, do czystej muzyki, bo powiedzmy sobie szczerze, zna ktoś kogoś posiadającego iPada?


Przyznać trzeba od razu, że mamy do czynienia z zaskoczeniem. Björk bowiem nagrała najlepszy album od czasów Homogenic. Jest to po raz kolejny płyta spójna, zarówno muzycznie, jak i koncepcyjnie. Choć plan połączenia w jeden motyw muzyki, natury i technologii, oraz skala całego projektu sugerować mogą coś całkowicie odwrotnego, to w istocie mamy do czynienia z muzyką niezwykle skromną i minimalistyczną. Wydaje się, że Björk udało się osiągnąć to, czego próbowała na Vespertine, czyli nagrać płytę równie jednolitą co Homogenic, lecz zamyśloną i intymną. Choć Björk nie zdołała uciec od pewnych bolączek, to nie ma tu stylistycznego rozedrgania i przeprodukowania rodem z Volty.

Biophilia składa się z zaledwie dziesięciu utworów, nie jest jednak albumem krótkim, większość z nich przekracza bowiem 5 minut. Oparty na prostym i pięknym skądinąd motywie harfy Moon nie sprawdzał się zupełnie jako zapowiadający płytę singiel, znajduje się jednak dobrze w roli utworu ją rozpoczynającego. Wydaje się, że Björk mogłaby unosić się nad tym skromnym tłem w nieskończoność, być może jednak takie zapętlenie jest równie celowe co fazy księżyca.

W Thunderbolt uwagę przykuwa głównie wykorzystanie cewki Tesli jako wiodącego instrumentu basowego, znów jest to utwór dość skromy i nieco przydługi, gdy jednak Björk śpiewa "my romantic gene is dominant and it hungers for union", należy poświęcić mu więcej uwagi. Crystalline jako pierwszy singiel prezentował się podobnie jak Earth Intruders z Volty. Mógł zatem nie spodobać się za pierwszym razem, pochłania jednak z każdym kolejnym. Ostatecznie okazuje się jednym z najlepszych singli Björk w ostatnich latach, najbardziej też przebojowym utworem na z gruntu nieprzebojowej płycie. Do tego finał w stylu rozgorączkowanego Aphex Twina, choć zostawia drobny niedosyt, to sprawia, że chce nam się sięgać po więcej.


Cosmogony uważane jest ze jeden z najważniejszych utworów na płycie. Björk zaskakująco melodyjnie tu śpiewa, prezentuje w kolejnych zwrotkach kolejne wersje mitu kosmogenicznego. Tym razem utwór oparty jest na sekcji dętej, znanej z ostatnich płyt, wskazuje jednocześnie kierunek w którym w środkowej części zmierza płyta. Dark Matter oraz Hollow to wyraźnie nawiązania do Drawing Restraint 9 oraz Medúlli, przy czym mogą uznane być za najsłabsze i najnudniejsze części płyty. Pierwszy z tych utworów to ledwie dźwiękowo-wokalny szkic, pozbawiony tekstu, bo jak jednak śpiewać o czym tak tajemniczym jak ciemna materia? Hollow zaś pokazuje znów Björk snującą wokalizy nad bezkształtnymi dźwiękami, porusza jednak niezwykle istotny problem pustki życia będącego ledwie rzeką genów.

Jeśli ktoś pragnie jednak muzyki bardziej niż filozoficznej erudycji, niech przygotuje się na Virus, jedną z najpiękniejszych piosenek Björk. Urokliwa, dzwoneczkowo-pozytywkowa niczym rodem z Vespertine, wokalistka nie ucieka wreszcie od melodii, lirycznie zaś do czynienia mamy z majstersztykiem porównującym miłość do wirusowej infekcji. O w miarę melodyjnym prowadzeniu wokalu Björk nie zapomina również w Sacrifice, podbitym miejscami mocniejszym elektronicznym beatem.


Jest to jednak ledwie przedsmak tego, z czym spotykamy się w Mutual Core, najlepszym utworze na płycie, najlepszym utworze Björk od ponad dekady i jednym z najlepszych wreszcie jakie słyszałem w tym roku. Artystka do tej pory poruszająca się w sferach co najwyżej wulkanicznych, sięga tu do samego jądra ziemi. Miłość, siły natury i moce muzyki znów zlewają się w jedno, gdy tektoniczne płyty zaczynają się poruszać nie tylko w piersi Björk, ale i w naszych. Wokalista jest tu w najlepszej formie od lat, jej śpiew napędza emocjonalny walec, za który odpowiada głównie miażdżący, ciężki elektroniczny beat w stylu Amona Tobina, wzmocniony jeszcze chórem, gdyby komuś było za mało epicko. Jedyną wadą utworu jest uczucie lekkiego niedosytu, podobnie jak w Crystalline, widać jednak, że najlepsza Björk, to Björk podlana elektronicznym sosem i jeśli zwróci się znów w tą stronę, będzie miała jeszcze wiele do powiedzenia.

Ostatni Solistice to ledwie wyciszone outro. Ostatnie spojrzenie na trzecią planetę od Słońca. Na koniec musimy powrócić do pierwotnego konceptu stojącego za powstaniem Biophilii i nie mam tu na myśli kampanii reklamowej firmy Apple. Na swej stronie internetowej Björk opowiada o wielkiej unii między naturą, muzyką i technologią, jedności panującej na każdym poziomie rzeczywistości, zarówno w mikro-, jak i makroświecie. Biophilia będąc jednym z najlepszych dokonań Björk, nie jest pozbawiona pewnych wad towarzyszących jej w ostatnich latach. Warstwa liryczna albumu dominuje bowiem, muzyka zaś jest tylko nośnikiem niezwykle ważnego przekazu. Mamy przed sobą rzadkość, album, który należy nie tylko posłuchać, ale i wysłuchać. 8/10 [Wojciech Nowacki]