M83 Junk, [2016] naïve || Byłem na nie od momentu gdy zobaczyłem śpiewającego yorka w dźwiękowym obrazku do pierwszego singla "Do It, Try It". Zirytowała mnie nawet nie sama piosenka, ale głupkowaty pies, po prostu. Z wypowiedzi Anthony Gonzaleza można było się domyśleć dokąd zmierza na swym nowym albumie, ale w połączeniu choćby z gitarową solówką za którą stał Steve Vai, wymienionym wyżej yorkiem, imieniem najpewniej Bibi, oraz generalnie pierwszymi reakcjami mediów i słuchaczy na "Junk" można było poczuć się poważnie zniechęconym. Tym większe zaskoczenie, że "Junk" nie tylko nie jest płytą tak złą jak dość powszechnie się uważa, ale w zasadzie jest albumem całkiem niezłym.
Oczywiście, zmierzyć się musi przede wszystkimi z sukcesem "Hurry Up, We’re Dreaming", czy może raczej, powiedzmy szczerze, z niebywałym i zasłużonym sukcesem singla "Midnight City". Archetyp przeboju XXI wieku nadal z łatwością wyciska łzy ekscytacji, ale dwupłytowy album niezupełnie spełnił oczekiwania zamierzonej wielkości. Zamiast epickim okazał się być zbyt przesiąknięty patosem. Przyciężkim zamiast chwytliwe przebojowym. Lekko męczącym zamiast rozrywkowym. Przede wszystkim jednak cień "Midnight City" padał na resztę kompozycji w sposób, który uniemożliwił im choćby dorównanie jego nieprzyzwoitej przebojowości. Wreszcie, tematyka "Hurry Up, We’re Dreaming" obracająca się wokół dzieciństwa, nostalgii i sennych marzeń wywoływała raczej, nomen omen, ziewnięcie, w najlepszym razie zaś bawiła nieświadomym zachęcaniem dzieci do zażywania narkotyków, bo jak inaczej wyjaśnić piosenkę o lizaniu żaby.
"Junk" odrzuca natchnione pretensje. Choć tytuł albumu ma Gonzaleza odnosić się do tego jak odbierana jest dziś muzyka, do niechcianych piosenek, które nie kończą na naszych chaotycznych playlistach, to w kontekście zarówno graficznej otoczki albumu, jak i znanych nostalgicznych ciągot M83, bardziej kusząca jest inna interpretacja. Na "Hurry Up, We’re Dreaming" dzieciństwo to wyidealizowana kraina, na poły fikcyjna, na poły rzeczywista, ale obserwowana przez zestaw barwiących filtrów i na tyle ulotna, że mieści się głównie w sferze emocji. Nostalgia na "Junk" jest bardziej namacalna, bazuje na konkretnych artefaktach, przedmiotach, które w najgorszym razie kończą na wysypisku, w najlepszym zaś na dnie szafy. Nominalnie bezwartościowe, okazjonalnie wyciągnięte z owej szafy niosą jednak z sobą potężny ładunek. Piórniki z wyposażeniem, nieoryginalne kasety, paczki chipsów z tysiącami złotych, karteczki z "Królem lwem", neonowe flamastry i tanie zabawki. Śmieci, ale tym razem M83 nie idealizuje, nie ściemnia i wreszcie przyznaje, że czy chcecie czy nie, w nich właśnie tkwi istota naszych kanciastych i może niewygodnych wspomnień przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
"Do It, Try It" bazuje na tanich komunijnych klawiszach, kolejnym plastikowym artefakcie z przeszłości, głupkowate modyfikacje wokalne zwiększają tylko niebezpieczeństwo irytacji, ale w gruncie rzeczy przestrzenne wzmocnienie w refrenie to klasyczne M83. "Go!" obywa się bez kontrowersji, ok, może brzmi trochę jak z amerykańskiego sitcomu, no i solówkę wycina w nim Steve Vai, ale jest to po prostu bardzo fajny singiel z niesamowicie gęstym, ale bynajmniej nieprzesadzonym brzmieniem. Jeszcze dalej brnie "Bibi The Dog", plasując się gdzieś pomiędzy soft-porno, ejtisowym dansingiem i muzyką z pokazu mody, lecz miks damskiego francuskiego spoken-wordu i okruchów całkiem współczesnego synth-popu tworzy naprawdę chwytliwą całość. Podobnym tropem podąża "Laser Gun", gdzie pianino z nutą Air i współczesnej produkcji zderza się ze stylistyką eurodance'owego r'n'b wczesnych lat dziewięćdziesiątych, tworząc znów po prosto fajną i uwodzicielsko zadziorną całość, kontynuowaną zresztą w tanecznie bujającym "Road Blaster".
Nawet w przerywnikach znajdziemy mnóstwo ciekawostek, "Moon Crystal" brzmi jak muzyka z reklamowych telezakupów, "Tension" zaś dzięki świetnej gitarze przypomina... "Marchewkowe pole" Lady Pank. A jednak "Junk" nie brzmi jak prosta retro-kopia brzmienia sprzed dekad, można się tu doszukać subtelnych, ale całkiem współczesnych aranżacyjnych chwytów i produkcyjnych sztuczek. Gonzalez bawi się w magika w kolejnym przerywniku "The Wizard", gdzie najpierw słyszymy typowo przytłumiony chillwave z roku 2010, ale nagle opada zasłona analogowych filtrów i okazuje się, że za tym wielbionym przez moment mikro-gatunkiem stały po prostu lata osiemdziesiąte.
Album słabnie w samej końcówce, finałowe "Sunday Night 1987" z krystalicznymi klawiszami i solówką na harmonijce służy raczej z tekstem Lost memories / Fading pictures / Can you drive me back / To this very moment jako liryczne podsumowanie płyty. W "Time Wind" na wokalu pojawia się Beck, ale znów ma się wrażenie, że z zaprezentowanych mu utworów wybrał sobie ten najsłabszy, tak samo jak na przeciętnym "Born In The Echoes" The Chemical Brothers. Podobieństw jest zresztą więcej, nie jednak dzięki identycznie zatytułowanym piosenkom "Go!", ale przez ulotne wrażenie, że gdyby z taką płytą jak "Junk" powrócili właśnie The Chemical Brothers, to okrzyknięta by została wielkim sukcesem.
Paradoksalnie, dzięki swej jeszcze wyraźniejszej i teoretycznie przyciężkiej nostalgicznej naturze, "Junk" brzmi lżej od "Hurry Up, We’re Dreaming". Jest albumem bardziej różnorodnym, ciekawszym, więcej jego elementów ma potencjał przykuć uwagę, niezależnie już od tego czy w pozytywnym sensie. Gęste, ale klarowne aranżacje oraz mocna produkcja sprawdzają się znacznie lepiej niż rozmarzona, ale pełna patosu i przesłodzona atmosfera poprzednika, wreszcie, brak tak dominującego punktu jak "Midnight City" tylko uwypukla cały szereg kompozycji. W efekcie na dzień dzisiejszy więcej moich ulubionych piosenek M83 zaskakująco pochodzi z "Junk" niż z "Hurry Up, We’re Dreaming". Szkoda tylko, że "Solitude", czyli M83 w swej najbardziej klasycznej odsłonie, przez co niekoniecznie reprezentatywny dla reszty płyty, dzięki fantastycznym smyczkom tylko brzmi jak piosenka z Jamesa Bonda, zamiast być nią naprawdę. Wszyscy na szczęście wiemy, że wybór piosenek do Bonda to ostatnio chorowity proces, nie wszyscy jednak wiedzą jak udanym albumem jest "Junk". 8/10 [Wojciech Nowacki]
Oczywiście, zmierzyć się musi przede wszystkimi z sukcesem "Hurry Up, We’re Dreaming", czy może raczej, powiedzmy szczerze, z niebywałym i zasłużonym sukcesem singla "Midnight City". Archetyp przeboju XXI wieku nadal z łatwością wyciska łzy ekscytacji, ale dwupłytowy album niezupełnie spełnił oczekiwania zamierzonej wielkości. Zamiast epickim okazał się być zbyt przesiąknięty patosem. Przyciężkim zamiast chwytliwe przebojowym. Lekko męczącym zamiast rozrywkowym. Przede wszystkim jednak cień "Midnight City" padał na resztę kompozycji w sposób, który uniemożliwił im choćby dorównanie jego nieprzyzwoitej przebojowości. Wreszcie, tematyka "Hurry Up, We’re Dreaming" obracająca się wokół dzieciństwa, nostalgii i sennych marzeń wywoływała raczej, nomen omen, ziewnięcie, w najlepszym razie zaś bawiła nieświadomym zachęcaniem dzieci do zażywania narkotyków, bo jak inaczej wyjaśnić piosenkę o lizaniu żaby.
"Junk" odrzuca natchnione pretensje. Choć tytuł albumu ma Gonzaleza odnosić się do tego jak odbierana jest dziś muzyka, do niechcianych piosenek, które nie kończą na naszych chaotycznych playlistach, to w kontekście zarówno graficznej otoczki albumu, jak i znanych nostalgicznych ciągot M83, bardziej kusząca jest inna interpretacja. Na "Hurry Up, We’re Dreaming" dzieciństwo to wyidealizowana kraina, na poły fikcyjna, na poły rzeczywista, ale obserwowana przez zestaw barwiących filtrów i na tyle ulotna, że mieści się głównie w sferze emocji. Nostalgia na "Junk" jest bardziej namacalna, bazuje na konkretnych artefaktach, przedmiotach, które w najgorszym razie kończą na wysypisku, w najlepszym zaś na dnie szafy. Nominalnie bezwartościowe, okazjonalnie wyciągnięte z owej szafy niosą jednak z sobą potężny ładunek. Piórniki z wyposażeniem, nieoryginalne kasety, paczki chipsów z tysiącami złotych, karteczki z "Królem lwem", neonowe flamastry i tanie zabawki. Śmieci, ale tym razem M83 nie idealizuje, nie ściemnia i wreszcie przyznaje, że czy chcecie czy nie, w nich właśnie tkwi istota naszych kanciastych i może niewygodnych wspomnień przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
"Do It, Try It" bazuje na tanich komunijnych klawiszach, kolejnym plastikowym artefakcie z przeszłości, głupkowate modyfikacje wokalne zwiększają tylko niebezpieczeństwo irytacji, ale w gruncie rzeczy przestrzenne wzmocnienie w refrenie to klasyczne M83. "Go!" obywa się bez kontrowersji, ok, może brzmi trochę jak z amerykańskiego sitcomu, no i solówkę wycina w nim Steve Vai, ale jest to po prostu bardzo fajny singiel z niesamowicie gęstym, ale bynajmniej nieprzesadzonym brzmieniem. Jeszcze dalej brnie "Bibi The Dog", plasując się gdzieś pomiędzy soft-porno, ejtisowym dansingiem i muzyką z pokazu mody, lecz miks damskiego francuskiego spoken-wordu i okruchów całkiem współczesnego synth-popu tworzy naprawdę chwytliwą całość. Podobnym tropem podąża "Laser Gun", gdzie pianino z nutą Air i współczesnej produkcji zderza się ze stylistyką eurodance'owego r'n'b wczesnych lat dziewięćdziesiątych, tworząc znów po prosto fajną i uwodzicielsko zadziorną całość, kontynuowaną zresztą w tanecznie bujającym "Road Blaster".
Nawet w przerywnikach znajdziemy mnóstwo ciekawostek, "Moon Crystal" brzmi jak muzyka z reklamowych telezakupów, "Tension" zaś dzięki świetnej gitarze przypomina... "Marchewkowe pole" Lady Pank. A jednak "Junk" nie brzmi jak prosta retro-kopia brzmienia sprzed dekad, można się tu doszukać subtelnych, ale całkiem współczesnych aranżacyjnych chwytów i produkcyjnych sztuczek. Gonzalez bawi się w magika w kolejnym przerywniku "The Wizard", gdzie najpierw słyszymy typowo przytłumiony chillwave z roku 2010, ale nagle opada zasłona analogowych filtrów i okazuje się, że za tym wielbionym przez moment mikro-gatunkiem stały po prostu lata osiemdziesiąte.
Album słabnie w samej końcówce, finałowe "Sunday Night 1987" z krystalicznymi klawiszami i solówką na harmonijce służy raczej z tekstem Lost memories / Fading pictures / Can you drive me back / To this very moment jako liryczne podsumowanie płyty. W "Time Wind" na wokalu pojawia się Beck, ale znów ma się wrażenie, że z zaprezentowanych mu utworów wybrał sobie ten najsłabszy, tak samo jak na przeciętnym "Born In The Echoes" The Chemical Brothers. Podobieństw jest zresztą więcej, nie jednak dzięki identycznie zatytułowanym piosenkom "Go!", ale przez ulotne wrażenie, że gdyby z taką płytą jak "Junk" powrócili właśnie The Chemical Brothers, to okrzyknięta by została wielkim sukcesem.
Paradoksalnie, dzięki swej jeszcze wyraźniejszej i teoretycznie przyciężkiej nostalgicznej naturze, "Junk" brzmi lżej od "Hurry Up, We’re Dreaming". Jest albumem bardziej różnorodnym, ciekawszym, więcej jego elementów ma potencjał przykuć uwagę, niezależnie już od tego czy w pozytywnym sensie. Gęste, ale klarowne aranżacje oraz mocna produkcja sprawdzają się znacznie lepiej niż rozmarzona, ale pełna patosu i przesłodzona atmosfera poprzednika, wreszcie, brak tak dominującego punktu jak "Midnight City" tylko uwypukla cały szereg kompozycji. W efekcie na dzień dzisiejszy więcej moich ulubionych piosenek M83 zaskakująco pochodzi z "Junk" niż z "Hurry Up, We’re Dreaming". Szkoda tylko, że "Solitude", czyli M83 w swej najbardziej klasycznej odsłonie, przez co niekoniecznie reprezentatywny dla reszty płyty, dzięki fantastycznym smyczkom tylko brzmi jak piosenka z Jamesa Bonda, zamiast być nią naprawdę. Wszyscy na szczęście wiemy, że wybór piosenek do Bonda to ostatnio chorowity proces, nie wszyscy jednak wiedzą jak udanym albumem jest "Junk". 8/10 [Wojciech Nowacki]