26 września 2016

Recenzja Yo La Tengo "Stuff Like That There"


YO LA TENGO Stuff Like That There, [2015] Matador || Po ponad trzydziestu latach kariery grupa komfortowo stabilna jak Yo La Tengo może po prostu zachcieć podzielić się tym komfortem ze słuchaczami. "Stuff Like That There" kontynuuje odwrót od hałaśliwej strony ich twórczości, po raz ostatni obecnej na znakomitym, lecz niedocenianym "Popular Songs" i niemal całkowicie zredukowanej na po czasie zyskującym, ale nomen omen przybladłym "Fade". Czyni to jednak w sposób urokliwy, konsekwentny i, no właśnie, po prostu komfortowy.

Nie jednak brak indie-punkowych piosenek czy zgrzytliwych kilkunastominutowych gitarowych jamów jest podstawowym wyróżnikiem czternastej płyty Yo La Tengo. Kompozycje w widoczny sposób sięgają do klasycznie popowego, dwu-, trzyminutowego standardu, przede wszystkim jednak w większości nie są autorstwa zespołu. Yo La Tengo niczym szafa grająca alternatywnego rocka powrócili do idei albumu będącego kolekcją przeróbek cudzych piosenek, mniej lub bardziej znanych, reinterpretacji swoich własnych starszych kompozycji, okraszonych tylko całkowicie premierowym materiałem. I choć słowo kolekcja sugeruje pewne rozedrganie i przypadkowość, zwłaszcza w obliczu kolażowego pochodzenia utworów, to "Stuff Like That There" jest (nie)zaskakująco spójne i delikatnie emocjonujące.


Yo La Tengo bowiem niezależnie od tego czy sięgną po skoczną folkową piosenkę, klasykę bluesa, przebój The Cure, radośnie głupkowate country czy słoneczny pop lat sześćdziesiątych z wokalnymi harmoniami, to po trzech dekadach dopieszczania swej lżejszej strony brzmią równie ładnie i kojąco. Część piosenek jest z miejsca rozpoznawalna ("My Heart's Not In It", "I'm So Lonesome I Could Cry", "I'm So Lonesome I Could Cry" i rzecz jasna "Friday I'm In Love"), inne mogą brzmieć anonimowo, lecz jednocześnie wszystkie brzmią jak Yo La Tengo bezpretensjonalnie, ale też i bez większego powodu, zapraszające słuchaczy do swojej strefy komfortu. Na wysokości piosenki noszącej symptomatyczny tytuł "I Can Feel The Ice Melting" aranżacyjne podobieństwo zaczyna być odrobinę zbyt wyczuwalne i już do samego końca albumu raczej trudno przywrócić uwagę. Wcześniej jednak wyłuskać można fragmenty w których ogniskowa gitara akustyczna i szurająca perkusja gdzieniegdzie kontrowana jest silnym jazzującym basem i zręcznymi frazami gitary elektrycznej, szczególnie w motorycznym "Rickety", pierwszej spośród dwóch premierowych oryginalnych piosenek. Druga, "Awhileaway" okazuje się akustyczną balladą bazująca na post-rockowym brzmieniu gitary zaadaptowanym na potrzeby alt.country, ale w skali albumu prawdziwie wyróżnia się nowa wersja "The Ballad Of Red Buckets" z albumu "Electr-O-Pura" z 1995 roku. Stosunkowo najdłuższa, prawie pięciominutowa kompozycja, dzięki silnej linii basu i łkającej gitarze kreuje odwołującą się do bluesa pustynną atmosferę bliską wczesnej psychodelii The Doors.

Żadna z piosenek i żaden z pomysłów Yo La Tengo na "Stuff Like That There" nie jest nieudanym, ale też żaden nie wydaje się potrzebnym. Lecz jednak to zrobili. Spójnie, konsekwentnie i od pierwszego przesłuchania lżej i bardziej uwodzicielsko niż na "Fade". 7/10 [Wojciech Nowacki]