2 stycznia 2018

Recenzja Björk "Utopia"


BJÖRK Utopia, [2017]  One Little Indian || Björk stoi w miejscu. Robi to jednak tak efektownie, spazmatycznie wirując i drżąc w oczekiwaniu na uwagę, że zdecydowana większość jej miłośników z łatwością nabiera się na jej coraz bardziej udawaną kreatywność. Niezmiennie typowe bolączki Björk widoczne były na wszystkich jej ostatnich albumach, ale "Utopia" jest pierwszym na którym nie są niczym równoważone. W efekcie jest to też pierwsza w jej karierze płyta ewidentnie nieudana, dość boleśnie karykaturalna, pełna zmarnowanych szans i możliwości.

Największym problemem albumów Björk jest sama Björk. Moim skromnym zdaniem zaczął on dawać o sobie znać już na "Vespertine", ale w mniejszym lub większym stopniu u Björk XXI wieku jest obecny stale. Pamiętacie czasy gdy z dziką łatwością potrafiła zaśpiewać jazzowe i musicalowe standardy, piosenki punkowe, popowe, ba, nawet w techno potrafiła znaleźć linię melodyczną zmieniając je w autentyczny przebój? Ja już prawie nie. Björk już od dawna zasadniczo nie śpiewa, cokolwiek robi ze swoim głosem, a wielu wariacji ostatnio nie ma, to dzieje się to w całkowitym oderwaniu od muzycznego tła. Ciągle ta sama pseudo-melodyczna linia wokalu przypomina dziś bardziej gdaczący w uniesieniu spoken-word niż śpiew. Dlatego wyjątkowo zniechęcał już "The Gate", zdecydowanie najsłabszy singiel zapowiadający nowy album Björk w jej karierze, męczący nieznośnym, przeciągniętym I care for you, care for you.


Najnowszym zauroczeniem Björk są zresztą długie utwory. Na "Vulnicurze" mieliśmy "Black Lake", niespecjalnie fascynujące, ale z punktu widzenia tamtej w miarę jednak zróżnicowanej płyty jakoś się wpisujące w jej narracyjną strukturę. "Body Language" jest takie jak cała "Utopia", nudnawe, przydługie, powierzchownie niepomysłowe i z wolna irytujące. Jednocześnie jednak dysponuje tymi elementami, które na "Utopii" się udają: intrygującą, choć stłamszoną warstwą muzyczną oraz zaskakująco udaną liryką. Wbrew pozorom mamy tu nie tylko waginalne fiksacje Björk, ale i proste, urokliwe przyjemnostki, które, jak tworzenie mixtape'ów ("Arisen My Senses"), szperanie po sklepach płytowych ("Features Creatures") czy posyłanie sobie empetrójek ("Blissing Me"), dają dość sympatyczny wgląd w to jak Björk wyobraża sobie narodziny miłości w pokoleniu millenialsów. Ale uwaga, w "Sue Me" znów zaczyna babrać się w rodzinnych ranach, zupełnie jakby na wszelki wypadek ostatnie słowo musiało należeć do niej, pomimo tego, że swój związek z Matthew Barneyem przemolestowała już na wszelkie możliwe sposoby na "Vulnicurze". "Utopia" pierwotnie zapowiadana była jako Tinder album, Björk nie wydaje się jednak być świadoma tego, że wg wszelkich prawideł etykiety randkowych aplikacji ostatnią rzeczą o której chcemy w nich słyszeć są historie o swoich byłych.

Wracając jednak do samych kompozycji, Björk nie ma na nie pomysłów. Oczywiście nikt nie wymaga od niej klasycznej piosenkowej struktury czy nawet przebojowości, ale najzwyczajniejszej w świecie oryginalności i efektowności. Nie licząc dwóch bardzo subtelnych wyjątków, "Utopia" jest pierwszym tak wyraźnie jednorodnym albumem Björk, złożonym wyłącznie z przydługich i bardzo umownych kompozycji zbudowanych z muzycznego tła i przypadkowo doń dolepionego równie umownego wokalu. "Mutual Core", "Lionsong", "Hidden Place", nawet "Earth Intruders", na każdej z poprzednich płyt można było z łatwością znaleźć coś naprawdę się wyróżniającego. Na "Utopii" pozytywnie zaskakują jedynie "Blissing Me" oraz "Losss", dwie delikatne piosenki, tak, prawdziwe piosenki, w których Björk wreszcie przypomina sobie, że potrafi śpiewać. "Blissing Me" brzmi jak odświeżająco freak-folkowy miks Joanny Newsom z "Vespertine" i "Drawing Restraint 9", w "Losss" zaś wyjątkowo nie przeszkadza nawet niemal siedmiominutowy czas trwania, choć utwór ginie niestety w zdecydowanie za długiej końcówce płyty. Czternaście utworów? Powinno być najwyżej dziesięć.

Tymczasem Björk i Arca przygotowali na "Utopii" całkiem fascynujący świat. Płyta pełna jest urokliwych dźwięków, niczym wyjętych prosto z przygodowej gry komputerowej. W połączeniu z atonalnymi flecikami mocno sugerują naturalny, światotwórczy efekt, ale tym silniej odsłaniają jego wirtualny, cyfrowy aspekt. Szkoda, że ta niezwykle plastyczna egzo-xeno-muzyka redukowana jest tylko do tła dla Björk. Nieprzypadkowo zresztą jednym z najprzyjemniejszych fragmentów płyty jest początkowe półtorej minuty tytułowej "Utopii". Półtorej minuty zanim Björk nie zacznie śpiewać. Artystka znakomicie sprawdziłaby się jako producentka, art director, content creator, ale już nie jako wokalistka. Świadoma najlepszego elementu tego albumu już zapowiedziała jego specjalną "fletową edycję". I tak oto znów grzęźniemy w kolejnej z przywar późnej Björk, czyli eksploatowaniu swych nie najlepszych przecież płyt do granic wytrzymałości kolejnymi ich wersjami. "Utopia", tak samo jak koncepcja której nazwę nosi, nudzi, nie zachęca do zgłębiania i przynosi nikłe tylko promyki nadziei. 4/10 [Wojciech Nowacki]