MORDY Homosucker, [2016] Nasiono || Ścianka, Mordy, potem dopiero, w sensie chronologicznym, bynajmniej nie jakościowym, Kristen. Trzy najlepsze dla mnie polskie zespoły kręcące od przełomu wieków naszą gitarową alternatywą, katapultując ją na światowy poziom. Przynajmniej w mojej głowie, niekoniecznie zaś w rzeczywistej muzycznej geopolityce. Ścianka z obiektu kultu stała się obiektem żartów dla nielicznych, choć okazjonalny pomruk wprowadził konfuzję co do stanu śpiączki zespołu. Kristen z płyty na płyty stają się zespołem coraz lepszym, ba, dziś może i najlepszym, ale będącym w cieniu młodszej generacji zajmującej się głównie sobą (vide pewna wypowiedź tutaj). Mordy natomiast, stojąc za jednymi z najlepszych albumów w historii polskiej muzyki, boleśnie zasługiwały na docenienie zarówno wtedy, jak i dziś.
"Normalforma" miała jeszcze awangardowo-undergroundowy posmak, ale w połączeniu z bajeczną produkcją oferowała fascynujące brzmienie dla wybranych. "Zapiski ze strychu" pomijamy, bo to jedna z tych płyt, których nikt nigdy nie słyszał, ale już "OF'fruits", mój Boże, cóż to był za album perfekcyjnie balansujący między obezwładniającą przystępnością a artystycznymi ambicjami. Na przestrzeni ośmiu ledwie zwięzłych kompozycji pokazał przyjemność jazzu, przystępność punkowej werwy, ale przede wszystkim prawdziwie twórczy potencjał post-rocka. Jedynym problemem "Antrology" był zaś fakt, że była płytą równie udaną, tym razem złożoną z ośmiu długich kompozycji, teatralnie niepokojących, lirycznie enigmatycznych, ale i inkorporujących nowe, choćby afrobeatowe elementy.
Przyznaję, że "Nobody", pierwszy regularny album Mord po dość poważnych zmianach personalnych w pewien sposób przeoczyłem. Marcin Dymiter może i nie był liderem grupy, ale ukryć się nie da, że jego gitara i post-rockowy sznyt miały przeważający wpływ na brzmienie zespołu. Trochę szkoda, że w ostatnich latach poświęca się on głównie field-recordingowi, choć miło, że przy tej okazji zawitał i do Pragi. Mordy tymczasem wydały płytę dość radykalnie odmienną od wcześniejszych, ale uwaga, naprawdę udaną i całkiem efektownie różnorodną. I jeśli na "Nobody" Mordy prezentowały się jako nowy, inny zespół, to na "Homosucker" okazjonalnie zwracają się ku swojej przeszłości, lecz paradoksalnie z mniej dopracowanym efektem końcowym.
"Lost It All" przynosi prawdziwą ulgę obcowania z dawnym brzmieniem Mord, mamy tu tajemnicę, znaną motorykę i frazowanie gitary, przy czym kompozycja ostatecznie zręcznie sięga w stronę bardziej indie-rockowych wód swego współczesnego wcielenia z "Nobody". Najlepiej ucieleśnia się ono w "Individual", efektownej, zawadiackiej piosence, która nawiązywać może do Deerhoof, choć tutaj akurat bez prostego kopiowania ich połamanych chwytów, przede wszystkim zaś szczyci się jednym z najciekawszych składników nowych Mord, czyli damsko-męskim dwuwokalem. Tymczasem, wokale są jednocześnie jedną z bolączek albumu, nawet w "Lost It All" wydają się być dość amatorsko wyprodukowane. Wyjątkowo też, z wielu zresztą powodów, frapuje na "Homosucker" twarda angielszczyzna, na brzmienie której może i można by było przymknąć oko, gdyby nie jej dość zgrzytająca wszechobecność. To zresztą kolejny z powodów dla których album jest bardziej gęsty niż różnorodny. Miejscami wręcz za gęsty, zwłaszcza w połączeniu z bolączką numer dwa, czyli produkcją, dziwnie niespójną, niezbilansowaną, miejscami całkiem ładnie dociągniętą, ale częściej zgrzytliwie amatorską. Modelową karuzelą emocji jest najdłuższy na płycie "Homo Sator", który najpierw intryguje noirowym bluesem, po półtorej minuty niemal wyciska łzy radości z oczu najzdolniejszym ostatnio nawiązaniem do nieodżałowanych Stereolab, by zdewastować się amatorsko wykrzyczanym wokalem z garażowym łomotem w tle.
"Homosucker" to płyta, której fajnie się słucha, autentycznie bawi i ekscytuje. Mamy na niej i trochę undergroundowej anarchii "Normalformy", i trochę frywolnego post-rocka z klasycznych płyt, i zręczne zabawy indie-rockiem a'la "Nobody". Pojawia się nawet saksofon, może jako echo dawnej trąbki Wojciecha Jachny, Bartłomiej Adamczak zaś nadal pozostaje jednym z najlepszych polskich perkusistów. Żonglerka pomysłami jak najbardziej może się sprawdzać, ale tylko przy dopracowanych wokalach i bezbłędnej produkcji, które dla zespołu o takiej historii i takim potencjale powinny być bezdyskusyjną podstawą. Mimo zmiany brzmienia Mordy nadal nie są zespołem, który potrzebowałby chowania się za estetyką garażowej prostoty dla uwypuklenia swych talentów. Wręcz przeciwnie. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]
Przyznaję, że "Nobody", pierwszy regularny album Mord po dość poważnych zmianach personalnych w pewien sposób przeoczyłem. Marcin Dymiter może i nie był liderem grupy, ale ukryć się nie da, że jego gitara i post-rockowy sznyt miały przeważający wpływ na brzmienie zespołu. Trochę szkoda, że w ostatnich latach poświęca się on głównie field-recordingowi, choć miło, że przy tej okazji zawitał i do Pragi. Mordy tymczasem wydały płytę dość radykalnie odmienną od wcześniejszych, ale uwaga, naprawdę udaną i całkiem efektownie różnorodną. I jeśli na "Nobody" Mordy prezentowały się jako nowy, inny zespół, to na "Homosucker" okazjonalnie zwracają się ku swojej przeszłości, lecz paradoksalnie z mniej dopracowanym efektem końcowym.
"Lost It All" przynosi prawdziwą ulgę obcowania z dawnym brzmieniem Mord, mamy tu tajemnicę, znaną motorykę i frazowanie gitary, przy czym kompozycja ostatecznie zręcznie sięga w stronę bardziej indie-rockowych wód swego współczesnego wcielenia z "Nobody". Najlepiej ucieleśnia się ono w "Individual", efektownej, zawadiackiej piosence, która nawiązywać może do Deerhoof, choć tutaj akurat bez prostego kopiowania ich połamanych chwytów, przede wszystkim zaś szczyci się jednym z najciekawszych składników nowych Mord, czyli damsko-męskim dwuwokalem. Tymczasem, wokale są jednocześnie jedną z bolączek albumu, nawet w "Lost It All" wydają się być dość amatorsko wyprodukowane. Wyjątkowo też, z wielu zresztą powodów, frapuje na "Homosucker" twarda angielszczyzna, na brzmienie której może i można by było przymknąć oko, gdyby nie jej dość zgrzytająca wszechobecność. To zresztą kolejny z powodów dla których album jest bardziej gęsty niż różnorodny. Miejscami wręcz za gęsty, zwłaszcza w połączeniu z bolączką numer dwa, czyli produkcją, dziwnie niespójną, niezbilansowaną, miejscami całkiem ładnie dociągniętą, ale częściej zgrzytliwie amatorską. Modelową karuzelą emocji jest najdłuższy na płycie "Homo Sator", który najpierw intryguje noirowym bluesem, po półtorej minuty niemal wyciska łzy radości z oczu najzdolniejszym ostatnio nawiązaniem do nieodżałowanych Stereolab, by zdewastować się amatorsko wykrzyczanym wokalem z garażowym łomotem w tle.
"Homosucker" to płyta, której fajnie się słucha, autentycznie bawi i ekscytuje. Mamy na niej i trochę undergroundowej anarchii "Normalformy", i trochę frywolnego post-rocka z klasycznych płyt, i zręczne zabawy indie-rockiem a'la "Nobody". Pojawia się nawet saksofon, może jako echo dawnej trąbki Wojciecha Jachny, Bartłomiej Adamczak zaś nadal pozostaje jednym z najlepszych polskich perkusistów. Żonglerka pomysłami jak najbardziej może się sprawdzać, ale tylko przy dopracowanych wokalach i bezbłędnej produkcji, które dla zespołu o takiej historii i takim potencjale powinny być bezdyskusyjną podstawą. Mimo zmiany brzmienia Mordy nadal nie są zespołem, który potrzebowałby chowania się za estetyką garażowej prostoty dla uwypuklenia swych talentów. Wręcz przeciwnie. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]