27 listopada 2018

Recenzja Kamp! "Dare"


KAMP! Dare, [2018] Agora || Po latach niknie w pamięci to lekkie westchnięcie rozczarowania, które towarzyszyło wydaniu długogrającego debiutu Kamp! Dziś płyta ta brzmi zaskakująco klasycznie, ale czy można mówić o zaskoczeniu w przypadku kariery tak pilnie obserwowanej przez zmieniającą się publiczność i konfrontowanej z ciągłymi oczekiwaniami? "Kamp!" z perspektywy czasu wydaje się być pierwszym sprawdzianem w temacie albumu, wątku wyraźnie kontynuowanym przez "Ornetę". Zupełnie jakby druga płyta nauczyć nas miała, że dobry album nie musi być kolekcją przebojów, ale stylową całością dającą muzyce należną jej przestrzeń. Kamp! miał wprowadzić elektronikę na polskie popowe salony, ale misją poboczną okazało się dowartościowanie długogrającej płyty.

Być może z tego też powodu oczekiwania wobec Kamp! przesunęły się w stronę ich koncertów, jako dostarczycieli przebojów znanych i lubianych, zupełnie jakby na trzecią płytę już się niespecjalnie czekało. Chcieliście przebojów to macie przeboje, Kamp! zdają się pokazywać na "Dare", ale i tym razem robią to na swoich warunkach, trzeci ich album nie jest też bynajmniej tym czego oczekiwano po dwóch pierwszych. Wyobraźcie sobie raczej dziewczęta z rozwianym włosiem, w słonecznych kapeluszach i słonecznych okularach, zmierzające z walizeczkami na kółkach na Coachellę. Do takiego właśnie obrazu "Dare" jest idealnym soundtrackiem.


Płyta tchnie festiwalowością, Kamp! nie pogardzają klubami, ale mierzą wyraźnie na sceny letnich festiwali. Teksty tak trochę o niczym, ale odpowiednio pozytywne, muzyka na ogół beztroska, lecz z rozmachem, pełno w niej odniesień do lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych, czasem do bardziej współczesnego alt-r'n'b z hip-hopową rytmiką, czasem do ech belearycznego chillwave'u,  tu i ówdzie zabrzmi a to vocoder, a to innego rodzaju wątpliwy zabieg aranżacyjny. Atmosfera ta została naprawdę bezbłędnie odtworzona, problem w tym, że poszczególne piosenki, zwłaszcza w drugiej połowie płyty, stają się w swej masie dość nierozróżnialne i zbyt znajome zarazem. Ciekawiej robi się wtedy, gdy Kamp! pozwalają pełniej rozbrzmieć elektronice, w przeciwieństwie jednak do "Ornety" warstwa instrumentalna wiele miejsca tu sobie nie zdobywa. Fun fact: mój małżonek słysząc "Dare" myślał, że z jakiegoś powodu słucham Savage Garden, faktycznie zatem zbliżamy się tu do cukrowo-popowego ideału.

Ideału, który najlepiej sprawdza się w singlach. "F.O.M.O." wydawać się może zbyt wesolutkie, ale okazuje się być piosenką bardzo chwytliwą. "Don't Clap Hands" natomiast zaskakująco gustownie i wciągająco sięga po estetykę wczesnych lat dziewięćdziesiątych, z pokorą przypominającą ostatnią płytę Little Dragon, ale wreszcie konfrontuje ją w wyraźniejszą house'ową rytmiką. Najbardziej satysfakcjonuje jednak "Dalida", w końcu z większą dozą przestrzeni wędrująca po meandrach tanecznej elektroniki ostatniej dekady, wprowadza tak potrzebną płycie chwilę wytchnienia, całkiem intrygującą, choć tracącą niestety początkowo obiecujący impet. Wracamy więc znów do kwestii oczekiwań, chcąc posłuchać bowiem świetnej i wciągającej elektroniki sięgnąć trzeba (trzeba!) po We Draw A. Kamp! to ani muzyka dla Kowalskiego, ani techno, ani żadna wyrafinowana lekcja z muzycznego obycia dla narodu. Pozostaje zatem odciążyć trio od splotów oczekiwań i ambicji oraz docenić jasno tym razem obrany cel. 6/10 [Wojciech Nowacki]