Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nine Inch Nails. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nine Inch Nails. Pokaż wszystkie posty

16 kwietnia 2020


NINE INCH NAILS Ghosts V: Together / Ghosts VI: Locusts, [2020] Null Corporation || W pierwszym odruchu, nie jednak natychmiastowym, bo wymagającym przynajmniej pobieżnego zetknięcia się z ponad dwugodzinnym materiałem, pojawić się może pytanie, dlaczego wydany został pod szyldem Nine Inch Nails. Trent Reznor i Atticus Ross wznoszą się na fali oszałamiających sukcesów ich ścieżek dźwiękowych, żeby wspomnieć tylko "Watchmen", najnowszą i najsilniej powiązaną z całą siecią kulturowych fenomenów. Obie nowe części "Ghosts" są w oczywisty sposób ilustracyjne, z łatwością można sobie wyobrazić ich towarzyszenie oglądanym z hipnotycznym zaangażowaniem serialom czy filmom. Frapuje wreszcie sam powrót do serii "Ghosts", bo o ile "Ghosts I-IV" wydawały się twórczym czyszczeniem szuflad z pomysłów nie do końca wtedy jeszcze mieszczących się ramach NIN i które ostatecznie znalazły ujście w soundtrackowej twórczości Reznora, to czym są jej nowe części?

Choć "Ghosts V: Together" szczególnie wydaje się być nieinwazyjną muzyką tła, ambientem przyjemnie przeciekającym gdzieś na granicy świadomości, to nic z tego nie jest prawdą. Poza ową przyjemnością, co zaskakiwać może w przypadku NIN, u których satysfakcja płynęła częściej z agresywnie przebojowej rytmiki niż szczerej chęci ukojenia. Bo "Ghosts V" tak właśnie działa, jest albumem niespodziewanie budującym, podnoszącym na duchu, momentami fanfarowo wręcz monumentalnym. Ogólnie wiele tu z post-rocka, choć niewiele tu gitar, syntezatorowe drony przypominają o melancholii Hood, dźwięczne pianino i syntetyczne koronki bliskie są Mogwai. O ile post-rock opiera się jednak na umiejętnej eskalacji, o tyle "Ghosts V" uczą głębokiego zaangażowania w muzykę nieprowadzącą do żadnej konkluzji. Echa standardowego NIN można tu odnaleźć, a to zabrzmi charakterystyczna gitara z budującym napięcie frazowaniem, a to w finale pojawi się na moment rytmicznie rozmigotany industrial, ale przez swój retrofuturystyczny optymizm najbliżej ma do "Atomic" Mogwai i "Tomorrow’s Harvest" Boards of Canada.


Jeszcze bardziej chyba oczywista jest bliskość "Ghosts VI: Locusts" do "Suspirii" i generalnie bardziej paranoidalnej strony solowego Thoma Yorke'a. Upiorne pianino, teatralna duszność, rozliczne zniekształcenia, wszystko to sprowadza się do horroru, który jednak w swych nerwowo rozbieganych fragmentach flirtuje z ideą wyzwoleńczej ucieczki. Najbardziej fascynujące są jednak te momenty, w których pojawia się łkająca trąbka, z miejsca przynosząca niepokojąco zrezygnowaną atmosferę nocnego miasta, tak silnie kojarzącą się ze ścieżką dźwiękową do "House of Cards". Dlatego też "Ghosts VI" może wydawać się tym bardziej atrakcyjnym spośród obu albumów, w przeciwieństwie do "Ghosts V" brakuje mu jednak struktury, część pomysłów wydaje się ledwie naszkicowana, wciśnięta w ramy praktycznie przerywników, zbyt wielu i najczęściej pozbawionych przestrzeni do rozwoju.

Oba albumy chyba faktycznie są idealnym materiałem na obecne czasy. I nie, nie chodzi o miłą muzyczkę do pracy w domu, chodzi o naukę słuchania, pochłonięcia, posiadania czasu na prawdziwy kontakt z muzyką. Czyli jednak ścieżka dźwiękowa? Może i tak, ale jeśli Reznor i Ross ilustrują filmy i seriale, to jako Nine Inch Nails zawsze zajmowali się naszą rzeczywistością. Stąd i wydanie tych albumów pod tym właśnie szyldem. Nie sądzę jednak, by "Ghosts V" i "Ghosts VI" były chronologiczną opowieścią o pandemicznym świecie, to raczej dwie alternatywne wizje post-covidowej przyszłości. Do nas należy tylko wybór. 8/10 [Wojciech Nowacki]

22 września 2013


NINE INCH NAILS Hesitation Marks¸ [2013] Null Corporation || I am just a copy a copy a copy. Wszystko już było, dzieje się znów i zawsze będzie. Możesz bluzgać z kapelą nienawistne słowa, odnieść sukces za sprawą swej technicznej agresji, dojrzeć, odstawić używki, zadbać o swoje fizyczne zdrowie, rozpocząć wspólnie z atrakcyjną małżonką nowy rozdział swej artystycznej kariery, możesz nawet zgarnąć Oscara za ścieżkę dźwiękową do filmu o Facebooku. Wszystko może układać się w ścieżkę najlepszą z najlepszych, ale niezależnie od tego ile masz lat i jakie za sobą dokonania, jeśli raz już posmakowałeś smaku depresji, ta dopadnie cię znowu. I wtedy znów będziesz potrzebować gwoździ.


Zapowiedź nie tylko koncertowego powrotu Nine Inch Nails spotkała się z życzliwym przyjęciem. Nie minęło jeszcze aż tyle lat od uśpienia formacji, żeby móc oskarżać Reznora o skok na kasę ani o odcinanie kuponów, mamy raczej do czynienia z dłuższym okresem milczenia niż wielką reaktywacją. Stąd oczekiwania wobec „Hesitation Marks” nie powinny być chyba aż tak wielkie. Ot po prostu kolejny album zespołu o charakterystycznym stylu i ugruntowanej pozycji, po którym wiadomo czego oczekiwać. Nie jest z pewnością najlepsza płyta w dyskografii Nine Inch Nails, ale nie ma też mowy o zejściu poniżej zwyczajowo dobrego poziomu.

Wyraźnie słyszalny jest nacisk położony raczej na syntezatory niż gitary. Ostrzejsze brzmienia gitar pojawiają się choćby w „Various Methods of Escape”, ich dźwięki pojawiają się poprzetykane tu i ówdzie, brudne ściany dźwięku stawiane są jednak w większości przy pomocy syntetycznych środków, klawiszy, efektów, automatów perkusyjnych. Choć w „While I’m Still Here” pojawia się nagle saksofon. Z większych zaskoczeń można mówić jedynie o quasi-hiphopowym charakterze „All Time Low” oraz syntetycznym bluesie rodem z albumów Depeche Mode w „I Would For You”.

W kontekście zmysłu melodycznego Trenta Reznora można wręcz mówić w przypadku „Hesitation Marks” o industrialnym synth-popie. Zaskakująco przebojowe „Everything” spotkało się już zarzutami o „komercyjny” charakter, uświadomić sobie jednak trzeba, że mocna i agresywna muzyka Nine Inch Nails zawsze miała spory potencjał. Ostatnia jak do tej pory płyta, darmowe „The Slip”, wypełniona była przecież kompozycjami, które spokojnie można było wraz z Reznorem zaśpiewać/wykrzyczeć. Na tym tle „Hesitation Marks” wypada nawet odrobinę gorzej, brakuje tu bowiem bardziej charakterystycznych melodii, nie licząc oczywiście singlowych „Came Back Haunted” czy „Copy of A”. Pulsu materiałowi dodają raczej typowe dla Reznora repetycje, choćby w utworze „Satellite”.

A co z zarzutem, że Trent Reznor jest już za stary aby cedzić słowa o depresji/bezmocy/bezsensie? Och, nie bądźcie śmieszni. Wszystko już było, dzieje się znów i zawsze będzie. I wtedy znów będziecie potrzebować gwoździ. 7/10 [Wojciech Nowacki]