27 czerwca 2013

Recenzja Dead Can Dance "In Concert"


DEAD CAN DANCE In Concert, [2013] [PIAS] Recordings || W paru już miejscach dzieliłem się dość oczywistą refleksją na temat roku 2013 jako okresu wielkich powrotów. David Bowie, My Bloody Valentine, Daft Punk, więzi z minionymi dekadami okazują się w nowym wieku nadzwyczaj silne. To jednak zeszłoroczny powrót Dead Can Dance rozpostarł przed nami oś czasu od lat 80-tych po średniowiecze a przestrzeń od Oceanii po celtyckie wyspy.

Anastasis” brzmi jak klasyczny album Dead Can Dance, nagrany jakby nie było kilkunastoletniej przerwy w działalności duetu. Brendan Perry i Lisa Gerard idąc za ciosem oraz odkrywając uroki nowo zawiązanej współpracy ruszyli w trasę koncertową, która oczywiście nie mogła nie objąć Polski, smutnego kraju w którym ich smutna muzyka wkroczyła na pierwsze miejsce list sprzedaży, co sami radośnie odnotowali. Pamiątką tej trasy jest „In Concert”, w zasadzie pierwsze koncertowe wydawnictwo Dead Can Dance.

W naszym kraju oczywiście do sprzedaży trafiło wydanie dwupłytowe, po wersję podstawową nie ma w tej sytuacji żadnego sensu sięgać. Pojawiają się zresztą głosy, że samo „In Concert” nie jest, delikatnie mówiąc, wydawnictwem niezbędnym. Płyty wypełniają oczywiście w znacznej części kompozycje z „Anastasis”, okazjonalnie tylko sięgając po klasyki z historii Dead Can Dance. W większości są to bardzo zachowawcze wersje, niemal idealnie odzwierciedlające studyjne pierwowzory. Ciężko czynić jednak z tego zarzut. Kompozycje Dead Can Dance to twory skończone, o zbyt bogatej aranżacji i gęstej strukturze, bez przestrzeni na improwizacje. Nie o niespodzianki, lecz o klimat będzie tutaj chodzić.

Ten oczywiście jest bezbłędny, już na początku „Rakim” chwyta nas za gardło. Mimo upływu lat wokalizy Lisy Gerard są perfekcyjnie niezmienne, co jednak zaskakuje, to wyjątkowy mocny wokal Perry’ego. Szkoda tylko, że oba te głosy sporadycznie tylko możemy usłyszeć we współbrzmieniu. Muzyka brzmi niezwykle ponadczasowo, słuchając „Amnesii” nie sposób uwolnić się od skojarzeń z… Massive Attack. W przypadku Dead Can Dance przenikanie się stylów i inspiracji zawsze było czymś oczywistym. Słyszymy wpływy arabskie, celtyckie, orientalne, muzyki dawnej, jeśli więc użyć tu etykiety „world music”, przed którą duet zawsze się bronił, to jedynie w sensie powszechności i uniwersalności ich muzyki, nie zaś powierzchownego imitatorstwa.

Szkoda jednak, że w drugiej połowie, gdzieś na wysokości „The Host Of Seraphim” i „All In Good Time”, wkrada się dyskretnie odrobina nudy. To, co podczas uczestnictwa w koncercie musi robić hipnotyczne wrażenie, w przypadku sterylnie wyprodukowanej płyty już jednak zawodzi. Ponieważ niemal nie słychać tu publiczności, zabawnie brzmi rzucony w jej stronę komplement Perry’ego, że jest fantastic. Chociaż poniekąd słusznie, zachowanie ciszy i nie rozzłoszczenie Brendana, to podstawa udanego koncertu Dead Can Dance. „In Concert” zaś funkcjonuje jednak przede wszystkim jako niezwykle przyjemna pamiątka dla uczestników koncertów oraz oczywiście dla najbardziej oddanych fanów. Reszcie w zupełności wystarczy „Anastasis”. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]