26 lutego 2014

Recenzja Anna Calvi "One Breath"


ANNA CALVI One Breath, [2013] Domino || Anna pojawiła się ze swoimi ustami i gitarą w 2011 roku i większość słuchaczy zetknęła się najpierw z jej wizerunkiem, potem dopiero z muzyką. Wtedy 31-latka nosiła swoje czerwone usta, często wykrzywione w twórczym grymasie, niczym tarczę ochronną i znak firmowy zarazem. Eksponowane na okładkach, zdjęciach, w teledyskach, były w takim samym stopniu elementem kreacji artystycznej, jak "sztuczne-czy-nie-sztuczne" wargi Lany del Rey.

Choć określana mianem następczyni PJ Harvey to właśnie z retro-popem Lany del Ray miała Anna Calvi zaskakująco więcej wspólnego. Polly Jean zaszyła się w okopach I wojny światowej a zapach gazu musztardowego i zwłok brytyjskich żołnierzy jest jednak niespecjalnie seksowny. Anna zatem, ze swym lekko wampirycznym retro wizerunkiem, wypełniła lukę po dusznych piosenkach o diable i miłości. Później dopiero, po kolejnych wywiadach i występach, okazać się miało, jak cichą i delikatną jest w istocie osobą.


Piosenki rodem z barów ze striptizem gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych, tarantinowska atmosfera, surowość, ale nie prostota, czający się wszędzie diabeł i czerwień żarząca się każdego dźwięku gitary Calvi. Klimat jej debiutanckiej płyty jest unikalny, ale melodie dopiero dziś brzmią absolutnie klasycznie. Typowy grower, do tego niepowstrzymany, jestem powien, że status tego albumu będzie dalej rosnąć i rosnąć. W przypadku drugiej płyty poszła Anna Calvi znaną i utartą ścieżką "wzbogacenia brzmiania", tracąc jednak nieco na swojej wyjątkowości.

W otwierającym całość "Suddenly", można się jeszcze zastanawiać, co, poza większym rockowo-zespołowym charakterem, jest tu takiego nowego. Jest też odrobinę pozytywniej, ale nadal majestatycznie. Bogatsze aranżancje na "One Breath" to przede wszystkim smyczki, jakby płyta wywodziła się bezpośrednio z finałowego na "Anna Calvi" niesamowitego "Love Won't Be Leaving". Tytułowy utwór nie wznosi się jednak na porównywalny poziom emocjonalny. Ciekawie wypada "Carry Me Over" prowadzony ślicznym wibrafonem, ale z instrumentami smyczkowymi potraktowanymi tu w surowy, dramatyczny sposób rodem z debiutu. Jeszcze bardziej zaskakuje "Sing to Me" rodem z "Felt Mountain" czy "Tales of Us" Goldfrapp!


Na równi z orkiestracjami drugim charakterystycznym elementem nowej Anny Calvi jest wyraźniejsza rola perkusji, słyszalna już w singlu "Eliza" i eskalująca w "Suddenly" czy "Cry". Agresywnie robi się w "Love of my Life", znów surowym, ale w brudny, punkowy sposób, na razie niezbyt przekonywujący w wykonaniu Calvi. Jeszcze mniej natomiast przekonuje "Piece by Piece", dziwny, połamany, współczesny pop z elektroniką w tle, niczym z albumu Architecture in Helsinki. Ale poza "Elizą", drugim najmocniejszym punktem "One Breath" jest "Tristan", zgodnie z tytułem faktycznie brzmiący jak chwytliwy, średniowieczny, wojowniczy pop.

"Anna Calvi" to zasadniczo tylko wokal i gitara, pomiędzy nimi zaś mnóstwo przestrzeni na pełzający dym z papierosa. "One Breath" natomiast wypełnione zostało dźwiękami, niepozostawiając żadnych niedomówień. Jednocześnie Anna znacznie odważniej i jeszcze bardziej ekspresyjnie poczynia ze swoim głosem, co nie zmienia faktu, że "One Breath" jest w istocie płytą popową. Co bynajmniej nie jest żadnym zarzutem, szkoda jednak, że próba poszerzenia brzmienia poszerzyła również katalog możliwych porównań i odniesień (poza wspomnianymi wyżej dodajmy jeszcze pustynne "Bleed into Me" a'la Bat for Lashes i "The Bridge" w stylu chóralnych eksperymentów Björk). Niepotrzebnie. Calvi już na debiucie udowodniła, że jest silną osobowością i w pełni ukształtowaną artystką. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]