14 lutego 2014

Recenzja Mogwai "Rave Tapes"


MOGWAI Rave Tapes, [2014] Rock Action || Nie wiem jakim cudem dopiero teraz po raz pierwszy recenzuję regularny, studyjny album Mogwai, jednego z kilku esencjonalnych dla mnie przecież zespołów. Nie żeby nie można było na nich liczyć, płyty wydają regularnie, równie regularnie przeplatając je epkami, zbiorami remiksów czy soundtrackami. A może szkoda, może dłuższa przerwa by im nie zaszkodziła, w końcu "Rave Tapes" to jeden ze słabszych ich albumów. Nie, nie musicie się zatem obawiać. Owszem, mógłbym zrobić sobie Mogwai-tematyczny tatuaż, na ich koncercie pewnie płakałbym jak mała dziewczynka, "Rave Tapes" kupiłem na płycie, tylko po to by dwa dni później kupić również winyl a zdjęcie TEGO podnieca mnie bardziej niż niejeden hipsterski porno-blog na Tumblru. Miłość miłością, ale może właśnie dlatego zasłużonej chłosty nie odmówię.

Bo Mogwai to już trochę takie Iron Maiden post-rocka. Będąc ledwie jednym z odgałęzień arcyciekawego i metagatunkowego nurtu w muzyce wygenerowali masę epigonów, która nie tylko zjadła sens pierwotnego pojęcia, ale złapała same Mogwai w pętlę kopiowania kopistów. Wierzcie lub nie, ale post-rock to nie ugrzeczniony instrumentalny metal z długimi i smutnymi tytułami kompozycji oraz zdjęciami zachmurzeń w różnych stadiach na okładkach. Czyli plus minus to, co serwują fanpejdże w stylu Post-rock PL itp. Pierwotnie post-rock to i to, i to, i to, ale i faktycznie nurt a'la GY!BE czy Mogwai właśnie. Niestety, plejada mniej lub bardziej udanych kopii w stylu God Is An Astronaut czy Russian Circles mocno zawęziła percepcję pojęcia post-rocka, tak, że dzisiejszy miłośnik "gatunku" może poczuć się zaniepokojony widząc różową okładkę i słowo "rave" w tytule płyty.

Mój pogląd na albumy Mogwai? Debiut tak istotny i kultowy, że niemal nie mam potrzeby go słuchać (chyba, że "Like Herod" w kolejnych koncertowych wersjach, im dłuższa, głośniejsza i rzężąca, tym lepiej). Album nr 2 po prostu lepszy, spójniejszy i obezwładniający atmosferą. Tendencja zwyżkowa kulminowała moim zdaniem na "Rock Action", płycie na której Szkoci pokazali, że zdolni są zmian, wzbogacania brzemienia i poszukiwań, przy jednoczesnym zachowaniu swej tożsamości, a wszystko to na albumie niewiele dłuższym od niektórych ich wcześniejszych utworów. Płyta "Happy Songs For Happy People" tylko to potwierdziła, przy okazji uwypuklając zmysł Mogwai do pisania znakomitych melodii. A potem zaczęły się schody.


"Mr. Beast" to najsłabsza płyta z najfajniejszą okładką. Kilka bardzo dobrych pomysłów, skumulowanych głównie na początku, parę świetnych melodii, ale poza tym mnóstwo dziwnie "zwyczajnej" gitarowej nudy i zejścia do poziomu własnych epigonów. Trochę zapomniany "The Hawk Is Howling" na szczęście udanie powrócił do brzmienia rodem z pierwszych albumów i zjawiskowego zbioru "EP+6", a "Hardcore Will Never Die, But You Will" przyniosło znów odrobinę świeżości i zasłużonego sukcesu. I tak oto dotarliśmy do "Rave Tapes".

Kompaktowy tytuł może rodzić skojarzenia z "Rock Action", ironia w nim zawarta z "Happy Songs Happy People", niestety, równie fajna okładka odsyła zdecydowanie w stronę "Mr. Beast". Różnica między tymi albumami polega głównie na tym, że na "Mr. Beast" było klika świetnych pomysłów i kilka bardzo słabych. "Rave Tapes" jest znacznie bardziej spójna jako całość, nie ma tu złych utworów, ale nie ma też bardzo dobrych. A przede wszystkim zapamiętywalnych, nawet te trzy najlepsze (znów skumulowane na samym początku), "zaskakują" dopiero na zasadzie wielokrotnych przesłuchań albumu.


Czemu akurat vocoderowo-piosenkowe "The Lord Is Out of Control" opatrzone zostało teledyskiem naprawdę nie rozumiem. Ot, zwyczajna, odrobinę bezpłciowa kompozycja, podobnie jak tradycyjnie melancholijna "Blues Hour", rodem z dawnych czasów Mogwai, ale nie dorastająca do ówczesnego poziomu. Ale jeszcze gorzej jest w krótkich, gitarowych  i instrumentalnych utworach, jak zmęczone "Deesh", absolutnie nijakie "Hexon Bogon" i naprawdę okropnie się zaczynające "Master Card". Zamiast ponadgatunkowych wizjonerów, mamy tutaj nastawienie We play rock music, dude! w wykonaniu panów w wieku andropauzalnym. Co z kolei myśleć o "Repelish", dialogu poświęconemu słynnej niegdyś sprawie "Stairway To Heaven" Led Zeppelin, również nie wiem. Wiadomo, żart, ale czy czasem aby trochę nieświeży?

Otwierająca album triada jest jednak znacznie zapowiedzią czegoś znacznie ciekawszego. Przy lepszym dopracowaniu mogła by to być podstawa do naprawdę udanej epki. Szczególnie "Remurdered", pierwszy znany utwór z "Rave Tapes", choć trochę poszatkowany i chaotyczny, wydaje się być punktem wyjściowym do znacznie dłuższej i złożonej kompozycji. Kończy się jednak plus minus w tym momencie, kiedy zaczyna naprawdę wciągać. Problemu z natychmiastowym zainteresowaniem nie ma natomiast "Simon Ferociuous", w którym Mogwai brzmią jak... The Chemical Brothers rodem z "Further"! I wreszcie medytacyjne "Heard About You Last Night", oparte na obezwładniającym pulsie, pokazuje, że Mogwai zdecydowanie zasłużyli sobie na dłuższą przerwę w poszukiwaniu nowych pomysłów. 5/10 [Wojciech Nowacki]