7 maja 2014

Recenzja Damon Albarn "Everyday Robots"


DAMON ALBARN Everyday Robots, [2014] Parlophone || Z wczesnych lat 90-tych pamiętam teledysk do "Girls & Boys", jakimś cudem pojawiający się w telewizji, nieświadomie tym samym sączącej w młode umysły zabójczą ideologię gender. "Song 2" przewijało się również na ekranach telewizorów w drugiej połowie dekady, ale to "Tender", codziennie rozbrzmiewające w radiu na początku 1999 roku, skłoniło mnie do kupna "13" (biała kaseta, dworzec PKP w Katowicach, godzina 3 nad ranem), jednego z najwybitniejszych albumów wszechczasów.

Ale jednocześnie był to praktyczny koniec Blur. "Think Tank" do dziś traktuję w kategoriach rozczarowania. Damon Albarn jednak dopiero nabierał rozpędu, aż dotarł do punktu w którym jego pierwszy, przynajmniej teoretycznie, solowy album jest jednym z najważniejszych wydarzeń roku. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że Albarn jest artystą bardziej uznawanym, niż naprawdę słuchanym. Pokolenia wchodzące w świat muzyki w latach zerowych, kojarzą go jako rozczochranego pana w głosem lejącym się jak miód, o którego artystycznej hiperaktywności głównie rozpisują się krytycy. Single Gorillaz zna każdy, ale czy ktokolwiek jeszcze pamięta The Good, The Bad & The Queen? Ktokolwiek w ogóle zarejestrował Rocket Juice & The Moon albo słuchał płyt Albarna z muzykami z Mali czy Konga?

Chaotyczny i głównie koncertowy powrót Blur w oryginalnym składzie przypomina raczej stosunek przerywany w którym perspektywa spełnienia jest czysto hipotetyczna. Dla większości jest to chyba tylko historyczna ciekawostka, zarówno jednak dawni fani Blur, jak i ci wychowani na ciągłym wynoszeniu na piedestały późniejszej działalności Albarna, mniej lub bardziej świadomie i nie bez obaw czekają po prostu na nowy album Blur. Szczerze, nie geograficznie i muzycznie szerokie horyzonta Albarna przyciągają do jego solowej działalności, ale fakt, że był nadzwyczajnym kompozytorem i obdarzonym bajecznym głosem wokalistą Blur.

Płyta "Dr Dee" sprzed dwóch lat była poniekąd promowana jako solowy album Albarna. Skoro "Into The Wild" Eddiego Veddera zaliczany jest jako jego solowy debiut to nie widzę powodu, by dopiero "Everyday Robots" uważać za debiut Albarna. Zwłaszcza, że "Dr Dee" nie tylko przyniosło typowo urokliwy singiel "The Marvelous Dream", ale po afrykańskich wojażach była powrotem na Wyspy i albumem na wskroś angielskim.


O "Everyday Robots" usłyszeć można, że jest to podsumowanie i kompilacja wszystkich dotychczasowych inspiracji i kierunków w jakie udawał się Albarn w ciągu całej swojej kariery. Brzmi przytłaczająco? Owszem, ale nie jest to (na szczęście) prawda, w ten sposób otrzymalibyśmy bowiem kolejny nieznośnie patchworkowy album Gorillaz. Tymczasem "Everyday Robots" to wariacja na temat typowej dla Albarna piosenki, melancholijnej, ale urokliwej zarazem. Tylko tyle i nic więcej.

Jedynie "Mr Tembo" z najwyraźniej słyszalnymi echami Afryki brzmi jak wesoła piosenka rodem z kreskówki Disneya. Reszta albumu utrzymana jest w jednym tempie, jednym nastroju i jednym kolorze. Nie zaszkodziło by zatem odchudzenie go o parę kompozycji ("Hollow Ponds" plus przerywniki) czy skrócenie niepotrzebnie siedmiominutowego "Me And You". Jedna z najbardziej udanych piosenek "Lonely Press Play" pokazuje jak wiele muzycznie dzieje się tu w tle. Produkcja na "Everyday Robots" zdecydowanie nie zawodzi, ciekawe drobiazgi znaleźć można tutaj w każdej piosence. Ale w przypadku choćby "Photographs (You Are Taking Now)" aż prosi się o bogatsze i wyraźniejsze aranżacje.


Najlepiej prezentuje się utwór pierwszy i ostatni. Tytułowe "Everyday Robots" brzmi jak skrzyżowanie "Pyramid Song" Radiohead z Beatlesami na zwolnionych obrotach. Finałowe "Heavy Seas Of Love" wreszcie dysponuje mocniejszym refrenem i szerszymi niż melancholijne mruczanki możliwościami wokalnymi Albarna. "The Selfish Giant" wydaje się zaskakująco jazzujący, w "The History Of A Cheating Heart" słychać echa dawnej angielskości rodem z "Dr Dee", ale cały album jest jednak dojmująco jednorodny. I w zależności od nastroju, jeśli akurat nie macie złamanego serca, zapachowych świeczek i wanny pełnej piany, może wydać się nudny. Najlepiej podsumowuje go jedno zdanie, które znalazłem w komentarzach na FB: the typical "respected old act releases brilliant late career album". Bo pytanie gdzie dziś odnalazło by się "Everyday Robots" gdyby nie nazwisko i głos Albarna. 6/10 [Wojciech Nowacki]