31 grudnia 2014

Recenzja Zola Jesus "Taiga"


ZOLA JESUS Taiga, [2014] Mute || W pewien sposób Zola Jesus przypomina mi Grimes. Obie „alternatywne” wokalistki, samoświadome, z własnym, rozpoznawalnym stylem i obie z popowym potencjałem. Pierwsza zdecydowanie w tą stronę wyruszyła Grimes z singlem pierwotnie napisanym dla Rihanny. Gwiazda kompozycję odrzuciła, więc Grimes postanowiła zarejestrować ją sama, opatrzyć teledyskiem i potraktować jako punkt wyjściowy do czwartego albumu. Reakcje na „Go” były, delikatnie mówiąc, niezbyt przychylne, po czasie sama artystka przyznała rację krytykom a cały powstający materiał na nową płytę skasowała deklarując powrót do bardziej dla niej naturalnej stylistyki.

Zola Jesus po udanym i niewątpliwie intrygującym albumie „Conatus”, w pełni ukazującym jej przyszły potencjał, na szersze wody wypłynęła gościnnymi występami z Orbital czy M83. Przejście pod skrzydła labelu Mute mogło zatem zaskakiwać, ale wydaje się w tym świetle dość naturalnym krokiem. Mute nie jest zresztą nietrafionym wyborem, wydaje wszak Goldfrapp a nikt w tak perfekcyjny sposób nie łączy alternatywnych inspiracji z popem jak Alison Goldfrapp właśnie.


Tymczasem „Taiga” jako próba zyskania sobie szerszej publiczności jawi się jako przedsięwzięcie dość przeciętne. Tytułowe intro obiecuje sporo atmosferycznym, przestrzennym charakterem, który po chwili zostaje złamany dziwacznym drum’n’bassem. Singlowe „Dangerous Days” okazuje się czystej wody popową piosenką, ale z gatunku tych mniej gustownych. Przy okazji udowadnia, że charakterystyczny głęboki głos Zoli Jesus nadaje się do zdecydowanie innych stylistyk.

Gustowność jest zresztą jednym z problemów części utworów z „Taigi”. Przyciężko brzmi choćby „Hunger” pasujące bardziej do soundtracku z przeciętnego filmu teenage adult w rodzaju, nomen omen, „Hunger Games”. Część piosenek zaś nie wnosi nic nowego do całości, dodatkowo nie zachęca również przyciężka, nieklarowna produkcja płyty.

Nie jest jednak dramatycznie źle, ciekawiej robi się w połowie albumu, „Go (Blank Sea)” to Zola Jesus w starym stylu, „Ego” intryguje a najlepiej chyba sprawdza się „Lawless”, choć nadal niełatwe do zapamiętania, ale z fajnym bitem, basowym podkładem i niemal filmowymi smyczkami. Całkiem chwytliwie prezentują się „Long Way Down” czy „It’s Not Over”, ale jest to już koniec „Taigi”.

Ot przeciętny album, przyjemny do okazjonalnego przesłuchania, ale niekoniecznie do zatrzymania się przy nim na dłużej czy do regularnych powrotów. „Taiga” nie musi też przekonać do Zoli Jesus nowego słuchacza, co wydaje się być zasadniczym celem tego albumu. Tymczasem, brzmi bardziej jak portfolio przyszłych featuringów. Nadal jednak wierzę, że samodzielna Zola Jesus nosi w sobie spory potencjał. Może innym razem. 5/10 [Wojciech Nowacki]