28 kwietnia 2011


AUCAN Black Rainbow, [2011] Africantape || Myślicie, że skoro są ze słonecznej Italii, to ich muzyka będzie równie ciepła? Nic bardziej mylnego! Aucan zagłębiają się w mroczne rejony muzyki, jak gdyby zagłębiali się od razu w ludzkie dusze. Są bardzo konsekwentni, jeszcze bardziej precyzyjni i właśnie wydali nową płytę. Chyba nikt się nie spodziewał, że "Black Rainbow" będzie aż takim krokiem naprzód!

26 kwietnia 2011


LE DAYS Dead People On Tape, [2011] self-released || Od jakiegoś czasu, dzięki dobrodziejstwom internetu możemy kpić ze scenarzystów jednego z polskich seriali. Sławne Jestem emo, a emo takich rzeczy nie robią już powoli wpisuje się w język popkultury. Jako, że troszczymy się o poziom edukacji w naszym kraju, w ramach przybliżania subkultur polskim około czterdziestolatkom (i nie tylko) przedstawiamy debiutancką płytę wykonawcy akustycznej muzyki emo, Le Days.

19 kwietnia 2011


KYST Waterworks, [2011] Antena Krzyku || Kochają wczesne Animal Collective i Sufjana Stevensa - słychać to było już od czasu debiutu. Po zeszłorocznym "Cotton Touch" przyszła pora na drugi album zespołu Kyst i to właśnie nim pokazali czego naprawdę chcą. Nazbyt wyraźne muzyczne zrzyny przekształcają się tu w umiejętnie użyte i ukazane inspiracje. "Waterworks" to logiczna kontynuacja debiutanckiego albumu.

10 kwietnia 2011


PRIMUS Pork Soda, [1993] Interscope || Frontman Primusa w jednym z wywiadów zdradził swoją filozofię: śmiej się tak często jak tylko jest to możliwe. Podobne podejście do życia mają najwidoczniej pozostali członkowie zespołu, gdyż to właśnie poczucie humoru, sarkazm i wyobraźnia są głównymi częściami składowymi formacji, której początki sięgają 1984 roku.

31 marca 2011


NERWOWE WAKACJE Polish Rock, [2011] Wytwórnia Krajowa || Harcerstwo i melodie - te słowa błysną w waszych myślach kilka razy. Gdyby recenzja tej płyty mogła polegać na przekazaniu czegoś w sposób werbalny, polegałaby na nieprzerwanym nuceniu jej refrenów. Gdyby opisanie "Polish Rock" było zadaniem drużyny w kalamburach, trzeba by narysować harcerza, który podryguje do taktu.

23 marca 2011


SEARCHING FOR CALM Celestial Greetings, [2010] Mystic || Kobiety są z natury wielowarstwowe, niełatwo je opisać, a jeszcze trudniej te cierpiące na rozdwojenie jaźni. Gdyby płyta "Celestial Greetings" była kobietą, zdecydowanie należałaby do tej drugiej grupy.

22 marca 2011


MJUT Akcja ratowania ślimaków, [2011] Mystic || Okładka "Akcji ratowania ślimaków" jest bardzo myląca - budzi skojarzenia raczej z grafomańskimi notatkami nastolatków niż z naprawdę oryginalną muzyką jaką nagrali ci debiutanci. Album przepełniony jest ospałymi instrumentalnymi fragmentami, chwilami przestrzennymi a chwilami wyjątkowo ciasnymi tłami, wokalem, który luźno się do wszystkiego podłącza i najróżniejszymi szumami, przesterami czy piskami. Głównymi motywami utworów przeważnie są nie riffy gitarowe, perkusja czy wokal, a właśnie krótkie, ale ciekawe zapętlone dźwięki elektroniczne.

Jednak elektronika Mjut, to nic z okolic electro, a raczej ambientowych plam dźwiękowych i toksycznych pętli. Owszem, gdzieniegdzie gitary są wyraźnie słyszane ("Najlepsza piosenka na płycie" czy "Prawdziwi młodzi rebelianci"), a czasem jest to wręcz najbardziej charakterystyczny element ("Koni"), ale w wielu momentach są na tyle wycofane i zmieszane z innymi dźwiękami, że stanowią jedynie dodatek. Jeżeli chodzi o klimat, jest to jakaś mieszanina post-rockowych brzmień i trip-hopowej rytmiki, a to wszystko zabarwione tłami rodem ze ścieżek dźwiękowych czy ambientu. „Akcja ratowania ślimaków”, zarówno w muzyce, jak i warstwie lirycznej, to mnóstwo nostalgii i oglądania się za siebie. Wspomnienia podwórka z czasów dzieciństwa mieszają się tu z rozmyślaniem o przeprowadzce do nowego miasta, miłości czy strachem przed życiem. Ciekawostką jest również zupełne odejście od tradycyjnego układu utworów - brak tu podziału na zwrotki i refreny, a w zamian dostajemy anty-piosenkowe kompozycje, które płyną by niespodziewanie się urywać lub przeciwnie - wejść w kolejny utwór niezauważenie. Właściwie jest to jeden 42-minutowy utwór z krótkimi wyciszeniami w niektórych momentach.

Mjut to cztery osoby - Patryk Kienast, wokalista grający także na gitarze i syntezatorze, gitarzysta Marcin Świątek, basista Mateusz Lewandowski i perkusista Dawid Jaroszewski, odpowiedzialny również za sample i pętle.

Album rozpoczyna trwające niecałe 2 minuty "Białe łóżko" regularnie przecinane piskliwymi dźwiękami. Wokalista brzmi tu nieco jak Rojek (w ogóle skojarzenia z Myslovitz czy Lenny Valentino pojawiły się podczas odsłuchu kilkakrotnie). Intro wpada bezpośrednio w "Robert naszym mistrzem", witając nas odgłosami bawiących się na podwórku dzieci, zestawionymi z zapętlonymi wstawkami. Bardzo ciekawy efekt i podoba mi się to, że chłopaki nie bali się tego motywu przedłużyć.

Kiedy już skończą się te przeszło pięciominutowe, instrumentalne eksperymenty, rozpoczyna się "Najlepsza piosenka na płycie" (chociaż moim zdaniem są na płycie utwory lepsze). Tu kolejne pętle, tym razem energiczne trzaski, bardzo nastrojowe gitary, ciekawe jęki w tle, a momentami nawet taki bardziej typowy beat. Zakończenie stworzone zostało z nagrania puszczonego od tyłu. "Prawdziwi młodzi rebelianci" mogłoby się nazywać (w duchu tytułu poprzednika) "Najbardziej rockowa piosenka na płycie". Utwór jest oparty o gitary i perkusje, a elektronika jedynie go wzbogaca. To chyba najbliższa standardowym piosenkom kompozycja, ale nawet tutaj nie uświadczymy wyraźnego schematu refren-zwrotka.

"Do końca wszystkiego" to piosenka o miłości z bardzo prostym, ale przyjemnym tekstem. Ciekawym dodatkiem jest nagle pojawiająca się i nagle ginąca zawodząca gitara (kojarzy mi się z projektem 16 Horsepower), a także instrumentalny fragment oparty o nieregularną perkusję, zgrzyt gitary i rozmaite dodatkowe hałasowanie (pukanie, echa itd.). Jeden z najciekawszych etapów płyty, "Zorientowani na sukces", rozpoczyna się prostą, ale bardzo klimatyczną gitarą akustyczną i delikatnym tłem. To podobno pierwszy utwór jaki zespół nagrał po przeprowadzce z Działdowa do Trójmiasta - zresztą właśnie o tym miejscu słyszymy w tekście (Resztką sił znoszę ten chłód. Miasta trzy i żadne z nich nie moje). Po zaledwie dwóch minutach i symbolicznym Do biegu, do startu, start... utwór nagle się urywa.

"Koni" rozpoczyna się od rytmicznej perkusji, do której dołącza gitara, a następnie silnie przerobione zawodzenie. Tekst opisuje lęk jaki odczuwa narrator przed tym, jak wszystko zostało zorganizowane, jak społeczeństwo funkcjonuje i jaką presję nakłada na swoich członków, a także jak on sam chroni się przed porażką (Nie szukam bo boję się, że nie znajdę / Nie biegnę, bo boję się, że nie zdążę / A boję się tak, że aż strach, że aż lęk / Listonoszy, ewidencji ludności / Telefonów, ludzi i dzwonka do drzwi). Utwór kontynuuje według mnie stan wywołany przez "Zorientowani na sukces" i staje się jednym z najlepszych punktów tej muzycznej wycieczki.

Tytułowa "Akcja ratowania ślimaków" jest skomponowana dobrze, zawiera śliczną smutną gitarę i świetne efekty nakładane chwilami na wokal, ale nie umieściłbym jej w najlepszej trójce albumu (umieściłbym za to "Zorientowani na sukces", "Koni" i "Robert naszym mistrzem"). We wstępie "Szofeo" elektronika współgra z akustykiem i subtelnym wokalem. I tak właściwie przebiega znaczna część kawałka, aż do zakończenia, w którym zmiksowany został silnie przerobiony głos (przypominający mowę robota) powtarzający tekst z początku utworu. W tle usłyszymy także odgłosy, które skojarzyły mi się z jakimś językiem robotów z filmu science-fiction, a także ścieżką dźwiękową z gry "Machinarium". Kolejny utwór, "Miss świata piękności”"rozpoczyna się od dziwnego powtarzanego dźwięku, ale dalej jest niestety słabo - to jedyna nudna kompozycja na płycie. Niby przyjemna gitara płacze w oddali, ale całość zupełnie nie porywa.

Album zamyka kontynuacja instrumentalnego "Robert naszym mistrzem". Od pierwszych chwil przywraca ona elektroniczną pętlę z pierwszej części. Tym razem w tle usłyszymy znacznie szybszy i bardziej intensywny beat (podchodzący wręcz pod szalone rejony Infected Mushroom - chociażby z płyty "Vicious Delicious"), powolna, ale rytmiczna perkusja i syntezator. Poszczególne elementy zmieniają tempo, a także znikają i pojawiają się ponownie tworząc transowe elektroniczno-instrumentalne zakończenie. Uspokojenia zahaczającego o psytrance beatu następują jedynie na moment, by pozwolić gitarze brzdąknąć kilkakrotnie i powrócić w lekko zmodyfikowanej wersji.

Na podstawie tak skomponowanego materiału ciężko określić czy Patryk Kienast posiada jakieś ciekawe wokalne możliwości. W muzykę Mjut jego głos wkomponowuje się dobrze, ale przez większość czasu szepcze lub śpiewa schowany za najróżniejszymi efektami i dźwiękami. Bez wątpienia będę śledził dalsze losy tej czwórki - "Akcja ratowania ślimaków" to bowiem ciekawy debiut. Płyty dobrze jest słuchać wieczorem, najlepiej po ciemku, w dobrej jakości i na dobrych słuchawkach. Pozwoli to wychwycić często subtelne, ale ciekawe rzeczy, które dzieją się w tle. 7/10  [Michał Nowakowski]

20 marca 2011


ELBOW Build A Rocket Boys!, [2011] Fiction || Nie będzie większych zaskoczeń, to wciąż ten sam poziom. Nadal usłyszeć można nawiązania do britpopu - tym razem jest ich mniej i są subtelne. Na szczęście. Dzięki temu już absolutnie nie zbliżają się do Starsailor, co groziło im z powodu pewnych momentów na "Leaders Of The Free World". Niespodzianek nie będzie również dlatego, że Elbow serwuje to, co już kiedyś kelner przyniósł nam do stołu. Są zatem i wygładzone w iście brytyjskim stylu patenty garażowe, prosta gitara na przesterze schowana za prostą partią perkusji, jest aksamitny wokal Guya Garveya, elektropopowe motywy, zgrabnie wpisujące się w całość i pozwalające by piosenka mogła trwać i nie nudzić.

13 marca 2011


TEAM SLEEP Team Sleep, [2005] Maverick || Siedzę samotnie na wielkim kamieniu i wpatrując się rozmarzonym wzrokiem w zamarznięte wody zatoki X, słucham dźwięków "Ataraxii". To idealne miejsce na tego typu doznania... Nie, to nie będzie opowiadanie science-fiction, chociaż biorąc po uwagę poprzednie dokonania Moreno, co niektórzy tak właśnie mogliby określić poboczny projekt tego pana.

10 marca 2011


R.E.M. Collapse Into Now, [2011] Warner || Z płytami R.E.M. od paru lat jest podobnie jak z filmami, w których gra Nicolas Cage - nie ukazują one w najmniejszym stopniu ich talentu i możliwości. Są bezpieczne i zachowawcze, a przecież zespół tak jak i bratanek słynnego reżysera udowodnili parokrotnie, że ich możliwości są spore. Wspomnieć choćby "New Adventures In Hi-Fi", "Up" czy "Automatic For The People". Napisanie takich piosenek, jakie znajdują się na "Collapse Into Now" to dla nich nie problem, a i tak dobrze je usłyszeć.

7 marca 2011


RADIOHEAD The King of Limbs, [2011] XL Recordings || Na Radiohead od momentu wydania "OK Computer" ciąży presja. W ciągu ostatnich 15 lat, jako jedni z niewielu nigdy nie strącili wysoko zawieszonej poprzeczki. Stali się marką, której zadaniem jest za każdym razem pokazanie siebie z innej, czasem nowej dla muzyki alternatywnej, perspektywy. Jak łatwo się domyślić, fani tego samego spodziewali się po ósmej płycie. "The King Of Limbs" oczywiście tradycyjnie ukazuje nowe oblicze zespołu, w tym wypadku poprzez wysłanie ostrzejszych gitar na urlop. Jednak tym razem Radiogłowi postanawiają odłożyć plany rewolucji na bok i podążyć za modą. Prztyczek w nos?

6 marca 2011


L.STADT EL.P, [2010] Mystic || Dobra wiadomość: coraz więcej zespołów odchodzi od tego by koniecznie upychać przynajmniej jedenaście utworów na krążek. Nie preferuję ani krótkich, ani długich albumów - preferuję odpowiednie, czyli dokładnie takie, jakie wyjdą. "EL.P", drugi album pochodzącej z Łodzi grupy L.Stadt, to dziewięć utworów o łącznej długości niecałych 28 minut. W tym czasie usłyszymy muzykę nie tylko "niepolską", co wręcz "niesłowiańską". Za dużo w tym wszystkim przymrużenia oka, dzikości i swobody grania, tak ważnych dla rock'n'rolla, a Polakom tak obcych. Muzyka jest wyrazista, ale przy tym luźna, a wokale wciąż zmienne i pełne życia. Właśnie tę swobodę, zaraz obok dobrego wokalu i naprawdę świetnej produkcji uważam za największe atuty L.Stadt.

Kiedy wysuniemy płytę z zewnętrznego kartonu zobaczymy mały żarcik: zdjęcie niezwykle podobne do tego umieszczonego na okładce pierwszego krążka grupy. Zupełnie jakby ktoś sugerował, że otrzymujemy dokładnie to samo tylko pod nową nazwą i zewnętrzną nakładką. Jest to udany żart, jednak zupełnie niesłuszny - otrzymujemy zupełnie inny materiał.

"EL.P" jest bardziej zadziorne, usłyszymy na nim więcej gitar i perkusji, a mniej klawiszy i syntezatorów. Zarówno w kompozycjach, jak i chórkach słychać inspiracje rockiem lat 70-tych (idealny przykład: "Ciggies"). Krążek rozpoczyna się od łączącego new romantic z rockiem w stylu White Lies "Death Of Surfer Girl", po czym przechodzi w zadziorne rockowe kompozycje ("Fashion Freak" czy "Smooth"), w których wokalista może się rozkręcić. Z kolei "Ciggies" i "Charmin / Lola" są bardziej humorystyczne - pierwsza z nich w lekki, wesoły sposób, natomiast druga wykorzystując kowbojską stylistykę. Dalej usłyszymy "Puppet's Song No 1", które wrażliwością muzyczną wędruje gdzieś w okolice Gorillaz, a konkretnie części "Plastic Beach" okupowanej przez utwór "Empire Ants".

Najsłabszym momentem płyty jest jak dla mnie "Mumms Attack". Rozumiem zamysł, że po spokojniejszym utworze następuje zwrot o 180 stopni i rozbrzmiewa szalony utwór, ale jakoś w tym wypadku nie przemawia to do mnie. Niby utwór ma ciekawy pomysł żeby zrobić takie rockowe nawiązanie do starych horrorów (w tle są nawet sample z takich filmów), niby ciekawym eksperymentem jest połączenie naprawdę świetnych, szalonych klawiszy z dziecięcym chórkiem. Nie jest tragicznie, utwór jest dobry, ale pomimo wszystko na tle innych wypada kiepsko. Wolałbym żeby został doszlifowany i trafił na inny krążek.

Na końcu albumu usłyszymy jeszcze dwa utwory: śliczną balladę "Sun" i "Jeff" - rozbudowaną kompozycję, w której usłyszymy zarówno czuły wstęp, jak i rozwinięcie do bardzo ciekawego hałasu rodem z The Mars Volta. Jak dla mnie to jest najlepszy kawałek na "EL.P". Szczególnie od momentu, gdy narasta napięcie by w końcu w niesamowity sposób eksplodować.

Wokal Łukasza Lacha jest jedną z ciekawszych męskich propozycji na polskim podwórku. Radzi sobie zarówno z zadziornym rockowym śpiewaniem ("Smooth" czy "Mumms Attack"), obniżaniem głosu (humorystyczne kowbojskie zabawy w "Charmin / Lola" czy whiteliesowy baryton w "Death Of A Surfer Girl"), wchodzeniem w wyższe rejestry à la The Mars Volta (momenty w różnych kawałkach - "Jeff", "Fashion Freak" czy "Smooth"). Przy tym wszystkim naprawdę niezły akcent angielskiego otwiera drzwi na zagranicznych odbiorców. Przyznać trzeba, że tą furtkę zespół wykorzystał bezbłędnie, regularnie koncertując poza Polską.

Trochę w tej całej muzyce, w tej całej kapitalnie przeprowadzonej produkcji i świetnych aranżacjach, brakuje mi artystów, którzy chcą coś konkretnego przekazać. Kiedy zaczynałem bardziej świadomie wybierać muzykę zasłuchiwałem się w projektach, które miały do przekazania swój unikatowy świat (nie tylko dźwiękowy). W przypadku L.Stadt tego brakuje. Jest porywająca muzyka, którą odtwarzam wciąż i wciąż, są wokale, które namiętnie nucę, ale słowa, które wylatują z mojego gardła nie przybierają formy takiego świata. Nie zmienia to faktu, że jest to jeden z lepszych projektów muzycznych na polskiej scenie muzycznej, a "EL.P" jeden z najlepszych krążków. 8/10 [Michał Nowakowski]

5 marca 2011


ROBOTS IN DISGUISE Get RID!, [2005] Recall || Do pewnego momentu najbardziej przepadałam za WALL.E-em, aż do chwili kiedy po raz pierwszy na profilu MySpace zapoznałam się z dwoma ekscentrycznymi i w dodatku żywymi robotami produkującymi elektroniczne lekkostrawne dania, przeznaczone właściwie dla każdego, kto od czasu do czasu lubi posłuchać popu i nie traktuje życia zbyt poważnie.

20 lutego 2011


BRENDAN PERRY Ark, [2010] Cooking Vinyl || Brendan Perry to dla mnie jedna z najważniejszych postaci w muzyce. Uwielbiam barwę jego głosu i niedzisiejsze wyczucie piękna. Poza przeogromną spuścizną muzyczną Dead Can Dance, które w większości ożywił ten Brytyjczyk, mamy do dyspozycji również dwa solowe krążki. O ile pierwszy z nich, "Eye Of The Hunter", to po prostu ładna muzyczna opowieść, ustępująca jednak poziomowi legendarnemu duetowi, o tyle wydany jedenaście lat później "Ark" śmiało rywalizuje z ich nawet najlepszymi dokonaniami.

Brendan przez te jedenaście lat nie próżnował - uczył się grać na kolejnych instrumentach, interesował się rozwojem technologii nagrywania muzyki, w 2005 roku wyruszył z Lisą w trasę tymczasowo reaktywowanego Dead Can Dance, a przez dwa i pół roku nagrywał "Ark". Chociaż krążek nie zawiera niczego, czego w muzyce dotąd nie było, oferuje kompozycje, na tyle klimatyczne, że gdyby płyta była sygnowana logiem DCD, krytyka okrzyknęłaby materiał arcydziełem. Ja to czynię pomimo "Brendan Perry", które widzę przy latarni. Jak dla mnie, "Ark" jest taką samplowaną operą - opartą w dużej mierze o przestrzenne, elektroniczne tła, ale wzbogaconą o instrumenty etniczne, jak chociażby lira korbowa czy chińskie cymbały yanggin.

Ciemność zalewa dziwny, niebezpieczny, ale intrygująco piękny świat. Gdzieniegdzie rozsiane zostały latarnie rozświetlające okolice i ściągające do swojego wnętrza tułających się ludzi. Czy dręczony tysiącami pytań człowiek znajdzie w środku odpowiedzi na chociaż część z nich? - w ten sposób opisałem zarówno okładkę, jak i klimat muzyki. Bo chociaż na "Ark" usłyszymy więcej elektroniki niż we wcześniejszych dokonaniach Brendana, a w lirykach znajdziemy fragmenty w stylu I watch the TV, it is my world (co w ustach tego mistycznego barda brzmi kosmicznie), to efekt wciąż pozostaje niezwykle metafizyczny.

Dwa z utworów, które trafiły na "Ark" zostały skomponowane na potrzeby wspomnianej już trasy koncertowej Dead Can Dance w 2005 roku - "Babylon" i "Crescent", które rozpoczynają i zamykają krążek. Oba zanim trafiły na solo zostały przerobione i dostosowane do klimatu "Ark" w Quivvy Studios, gdzie powstawała cała płyta (a także poprzednie solo i dwa albumy DCD - "Spiritchaser" i "Into The Labyrinth"). Jest to niewielki protestancki kościółek zbudowany na wyspie, wśród jezior i drzew. Stoi tam od 1855 roku aż w końcu w roku 1986 zostaje desakralizowany i kupiony przez Brendana w 1991. Od tamtego czasu stopniowo odnawia on kolejne części budowli i wzbogaca o nowoczesny sprzęt. To jest wg mnie odpowiedź dlaczego album jest właśnie taki - metafizyczny, dojrzały, klimatyczny i głęboki, a przy tym w ciekawy sposób syntetyczny i szczegółowo obliczony niczym nowoczesny produkt. Wszystkie instrumenty zostały zarejestrowane przez Brendana i pocięte na próbki, z których na komputerze skomponowanych zostało osiem utworów, wzbogaconych elektroniką i fantastycznymi wokalami Brytyjczyka.

Największą zaletą, a zarazem największą wadą tego krążka jest właśnie to, że został zlepiony z sampli. Z jednej strony pozwoliło to uzyskać bardziej nowoczesny efekt, przypominając, że człowiek ery telewizji i internetu, pomiędzy najróżniejszymi rozrywkami wciąż boryka się z wątpliwościami natury egzystencjalnej. Udział elektroniki również przypomina o tym, jak wszelkie maszyny wypełniły nasze życia. Z drugiej jednak strony sample czasami zostają źle poklejone, a przykładem niech będzie "This Boy" i ten talerz, który swinguje przez większość utworu na jedno kopyto. Brzmi to koślawo, a szkoda, bo pomimo wszystko, to jeden z lepszych utworów na "Ark".

Poza nim jest jeszcze "Wintersun", które dorównuje pięknem takim kompozycjom, jak "Severence" czy "Anywhere Out Of This World" z dyskografii DCD. Rozpoczyna się (i w dużej mierze opiera) o syntezatory, ale to za co przede wszystkim pokochałem ten utwór, to śpiew Brendana (najlepszy na płycie i chyba nawet najlepszy w karierze). Przy jego refrenowym zawodzeniu można się naprawdę rozpłynąć. Podobnie jest w przypadku utworu "Utopia", który zestawia przestrzenne tło z delikatnym, powtarzanym wciąż beatem i wyjątkowo emocjonalnym wokalem (w pełnym wymiarze odwołującym się do tego znanego z krążków australijsko-brytyjskiego duetu). Niesamowite są również smyczki pojawiające się w zakończeniu. Brendan śpiewający na ich tle In our utopia / You will be queen and I will be king / In our utopia / You will be free / To be whoever you want to be brzmi naprawdę majestatycznie.


Udane jest to zestawienie nowoczesności z tradycją, bardzo ciekawy efekt wywołuje przechodzenie pomiędzy utworami - np. przejście pomiędzy histerycznymi smyczkami w "Utopia" a "Inferno" rozpoczynającego się od elektronicznego pisku, basowy wstęp "The Devil And The Deep Blue Sea" zaraz po swingującym "This Boy" czy zahaczające o trip-hopowe brzmienia "The Bogus Man" zaraz po rozpoczynającym album "Babylon". To ostatnie jest chyba najbliższe temu, co prezentował Dead Can Dance, a użyte w utworze chińskie cymbały yanggin mogą wywołać w fanach tego duetu naprawdę przyjemne skojarzenia. Także w obrębie samych utworów znajdziemy równie silne kontrasty i tu jako przykład wspomniane "The Bogus Man", w którym syntezatory przeplatane są ze spokojniejszymi momentami zbudowanym właściwie tylko z delikatnego tła, opieszałej perkusji i subtelnych dzwoneczków.

Brendan Perry od młodzieńczych lat pełen był niezgody na otaczający go świat. W latach 70-tych zaowocowało to punk-rockowym zespołem The Scavengers, a jego bunt w późniejszych lat przybierał coraz dojrzalszą formę ewoluując w Dead Can Dance. Z jednej strony ciężko sobie wyobrazić coś bardziej oddalonego od punk rocka niż muzyka tego duetu, a z drugiej strony trudno nie usłyszeć, że również i to drugie jest bardzo silnym manifestem. Pomimo iż album jest przepełniony smutnymi lirykami, pomiędzy nimi można odnaleźć fragmenty zachęcające do nie poddawania się, przypominające o tym, że jest szansa na lepszy świat. Muzyk rozlicza się również z roli religii w życiu człowieka (No more Sundays / And no more religion for you), a kiedy opowiadał o symbolu wykorzystanym w tytule albumu przedstawiał to tak: Arka równocześnie będąca ucieczką od brutalnych realiów świata, jest także pojazdem prowadzącym do regeneracji i odnowy. Wypowiadając te słowa miał na myśli sam symbol, ale także funkcję, jaką chciał by pełniła jego płyta w życiu jej odbiorców. I w pełni się z nim zgodzę - ja po nią sięgam, gdy staram się uciec od wszystkiego i wrócić odświeżony. 9/10 [Michał Nowakowski]

20 stycznia 2011


MOON & SUN The Wild Things, [2010] Beep! Beep! Back up the Truck || O płycie "The Wild Things" najlepiej opowiadać uprzedzając wcześniej o miejscach, w których powstawała. Mój dobry przyjaciel mieszka w wiosce Katleby w Szwecji i posiada farmę warzywną. Potrzebowałam uciec; tam był pusty domek, więc mogłam pracować na farmie, a wolny czas spędzać w chacie, tworząc muzykę - opowiada Monica Tormell, zasłaniająca się Księżycem i Słońcem autorka piosenek i plastyczka.

15 stycznia 2011


WHITE LIES Bigger Than Us, [2011] Fiction || Rzadko się zdarza tak udany, oryginalny i pochłaniający debiut, jak "To Lose My Life...", którym Brytyjczycy z White Lies zatrzęśli światem alternatywnego rocka w 2009 roku. Istnieje również coś takiego jak syndrom drugiej płyty, z jakiegoś powodu, utrudniający wielu twórcom stworzenie dzieła nr 2. Czy syndrom ten zaatakuje również muzyków White Lies? Przekonamy się 17 stycznia br., wtedy właśnie ukaże się album "Ritual", którego zapowiedzią jest "Bigger Than Us" (można już przesłuchać sampler krążka). Póki co, à propos samego singla...

Utwór rozpoczyna się od sprzężenia gitary, które jest motywem oklepanym, ale jednak wciąż spełniającym swoją rolę i rywalizującym z elektronicznymi wstawkami. Do przesterowanego dźwięku (który cały czas w tle zawodzi, elektryzując i budząc niepokój) dołączają klawisze, typowa dla zespołu perkusja, w końcu również inna gitara i gotycki, niski wokal Harry'ego McVeigh. Wstęp intryguje, świetnie zapowiada utwór i doprowadza do pierwszego refrenu (również niezłego). Dalej - może poza dość typowym, ale przyjemnym mostkiem - jest już znacznie słabiej.


Po pierwszych trzech odsłuchach pomyślałem, że panowie McVeigh, Cave i Lawrence-Brown przechodzą syndrom drugiej płyty wyjątkowo silnie, oferując nam coś znacznie mniej porywającego od debiutu. Niby są charakterystyczne elementy zespołu (niski głos Harry'ego, electro-rockowy puls, ponury klimat zwrotek ponad które wzbija się dramatyczny refren), ale wszystko jest przypadkowe i niedopracowane.

Po twórcach "To Lose My Life..." spodziewałbym się albo zaprezentowania czegoś świeżego, innego niż poprzednik, albo chociaż porządnego odegrania znanego już klimatu. "Bigger Than Us" nie oferuje żadnej z opcji - usłyszymy zbiór znanych już trików, jednak skomponowanych zupełnie bez polotu. Przyznać muszę, że utwór zyskuje przy kolejnych przesłuchaniach (zmusił mnie nawet do nucenia), ale na tle utworów z poprzedniego krążka takich, jak "Death", "Unfinished Business" czy "E.S.T." i tak wypada blado. Oby reszta albumu okazała się być lepszą propozycją. 6/10 [Michał Nowakowski]