M83 Hurry Up, We’re Dreaming, [2011] naïve || Znakomitym singlem Anthony Gonzales obiecał doskonały album, w kolejnych wypowiedziach zaś przedstawiał swoje nowe wydawnictwo jako barwną, dwupłytową podróż po snach, zatopioną w sentymentalnej estetyce lat 80-tych. Hurry Up, We’re Dreaming okazało się dokładnie takim, nie jest jednak albumem doskonałym.
Fala kolejnych wydawnictw dwupłytowych jest zjawiskiem ciekawym i wartym obserwowania. Mieliśmy już ostatnie The Flaming Lips, w polskich warunkach niedługo mieć będziemy nową Ściankę, obecnie mamy choćby, ekhm, Lou Reeda z Metallicą oraz M83 właśnie. Świadome odwoływanie się do dwupłytowych klasyków lat 70-tych, choć w opinii niektórych grozić może nadmiernym rozbuchaniem, samo w sobie nie grozi niczym złym, jeśli tylko warstwa muzyczna dorównuje jakością powiększonemu rozmiarowi.
Album wbrew pozorom nie jest specjalnie obszerny, każda z obu płyt trwa niewiele ponad pół godziny. Muzycznie nie jednak Hurry Up, We’re Dreaming nie spełnia pokładanych w nim nadziei. Midnight City, jeden z najlepszych utworów jakie słyszałem w tym roku (obok pod pewnymi względami podobnego How Deep Is Your Love? The Rapture oraz Mutual Core Björk), zapowiadał album na którego tle wyróżnia się zdecydowanie. Bezwstydnie przebojowy singiel, nie tak senny i rozmarzony jak reszta płyty, aranżacyjnie bogaty, lecz jeszcze nie przeprodukowany. Doskonały motyw syntezatorów, fantastycznie dawkowane napięcie, saksofon w finale, wszystko to tworzy całość wręcz ekstatyczną, idealną do słuchania podczas pieszego powrotu z imprezy, kiedy uciekł tobie nocny autobus.
Anthony Gonzales z pełną świadomością zanurzył się w morzu patosu. Wydaje się, że patetyczne formy wyrazu w muzyce stają się ostatnimi czasy coraz bardziej popularne. Po okresie prostoty i minimalizmu, zarówno w elektronice, jak i muzyce gitarowej, musiała nastąpić reakcja. Patos zatem, na Hurry Up, We’re Dreaming wszechobecny, sam w sobie nie jest niczym godnym potępienia. Każdy z nas ma jakąś własną patetyczną guilty pleasure, płytę, piosenkę, film, książkę.
Problemem reszty albumu jest praktyczna niemożność wyróżnienia jakiegokolwiek utworu poza wiodącym singlem. Wszystkie kompozycje ukryte są pod gęstym aranżacyjnym sosem, nie ma tu żadnych niespodzianek, rozwój każdego utworu polega na dodawaniu więcej. Więcej wszystkiego. Syntezatory, klawisze, więcej syntezatorów, chór, tu saksofon, tu flet, więcej klawiszy, chór dziecięcy. Do tego dominujący głos Gonzalesa przetworzony na kolejne sposoby, co przy miejscami irytującej manierze wokalnej, czyni wyśpiewywane przez niego słowa niemal nierozpoznawalnymi.
Miejscami, zwłaszcza na drugiej płycie, spokojniejszej i zawierającej więcej elementów akustycznych, wydaje się, że M83 zaproponuje coś nowego w kontekście całego albumu. Odpoczynek od wszechobecnego blichtru starają się zapewniać jedno-, dwuminutowe przerywniki, szkoda szczególnie Klaus I Love You, w którym pojawia się proszący o rozwinięcie bardzo ciekawy syntezatorowy beat. Siłą bezwładu po pierwszym singlu cieszyć może następujący po nim rozpędzony Reunion, w ucho wpada również beztroski OK Pal. Wyróżnić należy również oparty na dziecięcym monologu Raconte-Moi Une Historie oraz Intro, z gościnnym udziałem Zola Jesus, zasługujące na więcej uwagi niż sugeruje tytuł.
Album ten spełnia jednak swoją rolę. Muzyka się na nim znajdująca jest przecież udana, obu płyt bardzo przyjemnie słucha się w tle. Gdy jednak poświęca się im odrobinę więcej uwagi, staje przed nami niezwykle czytelny pierwotny koncept Anthony’ego Gonzalesa. Dzieciństwo, przygody, fantastyczne sny, marzenia o zmroku, istoty z innych światów, kosmiczne zjawiska, kolorowe pidżamy. W naszym polskich warunkach przywołuje raczej wczesne lata dziewięćdziesiąte, gdy w telewizji królował Alf, przybysz z planety Melmak i amerykańskich lat osiemdziesiątych, dostępny również w postaci komiksu i naklejek z gumy balonowej, służących oklejaniu piórników, celem konkurencji z kolegami z podstawówki posiadających piórniki bajecznie kolorowe z pełnym wyposażeniem. Bajecznie kolorowe Hurry Up, We’re Dreaming muzycznie może budzić małe wątpliwości, ale emocjonalnie jest pełnym sukcesem. 6/10 [Wojciech Nowacki]