15 czerwca 2015


EUROPE War Of Kings, [2015] Hell & Back || Lata osiemdziesiąte, powszechnie uznane za muzyczną kwintesencję kiczu, już dawno powinny oddać palmę pierwszeństwa połączonym siłom lat dziewięćdziesiątych i zerowych. Nie wiem tylko, komu należałoby przekazać opaskę kapitana: ostatniej dekadzie XX wieku z jej Doktorem Albanem, zespołem Aqua i Captainem Jackiem? Czy może na plan pierwszy wysuwają się Lady Gaga, Iggy Azalea, Nicki Minaj czy Miley Cyrus prezentujące pozbawioną wszelkiego uroku sieczkę?

Pewnym jest jednak, że zespoły stanowiące obiekt drwin pokolenia lat 70-tych takie jak Kajagoogoo czy Duran Duran wymagają rehabilitacji. Natapirowani śliczni chłopcy śpiewający swoje proste i chwytliwe piosenki okazali się bowiem niezwykle utalentowanymi muzykami. Przykładów nie trzeba szukać daleko: Na płycie Stevena Wilsona „The Raven That Refused To Sing” na basie gra nie kto inny, jak Nick Beggs z Kajagoogoo. Danny Elfman, lider Oingo Boingo to obecnie niezwykle ceniony autor muzyki filmowej (znany chociażby z "Batmana"). Maniery wokalnej Simona Le Bona można nie lubić, ale nikt nie powie, że pozbawiony jest on naturalnego talentu. Zresztą "Rio", opus magnum twórczości Duran Duran, uchodzić może obecnie za dzieło wysublimowane i dojrzałe. Plus muzycy tworzyli wówczas swój repertuar sami.

Podobnie wygląda sytuacja z nieco cięższą stylistyką, choć obracającą się jednak niebezpiecznie blisko orbity "pop". Def Leppard, Ratt czy Poison, mimo kiepskiej prasy w latach 90-tych, okresie wybuchu mody na thrash i grunge, zestarzały się całkiem przyzwoicie. Zresztą takie tuzy jak Van Halen, Scorpions czy Guns’N’Roses również swoje największe triumfy święciły właśnie w okresie "dominacji kiczu". Nie mówiąc już o tym, że Frank Zappa, prawdziwy wizjoner muzyki popularnej, przez całe lata 80-te nagrywał regularnie płyty – a te zawsze znajdowały swoich wiernych odbiorców. Inne ikony tamtych czasów zdołały po okresie stagnacji wydrzeć się z ograniczającej je stylistyki odnajdując nowe pokłady muzycznej inwencji. W przypadku nowej płyty Europe, "War Of Kings", trzeba jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy ta inwencja płynęła faktycznie bezpośrednio od samych muzyków.

Jeżeli spytamy przypadkową osobę, z jakim utworem kojarzy zespół Europe, bez wątpienia uzyskamy odpowiedź, że nie kojarzy go wcale (takie czasy). Ci jednak, którzy muzyką interesują się w stopniu choćby podstawowym wspomną o "The Final Countdown". Co bardziej ambitni znawcy wymienić mogą jeszcze piosenkę "Carrie". Powiązanie jedynie z kilkoma wylansowanymi przebojami stanowić musi dla zespołu sytuację niezwykle deprymującą. Tym bardziej, że Europe ma w swoim dorobku dziesięć albumów studyjnych. Niestety, niezwykła przebojowość „The Final Countdown” wraz z jego całkowitym wyeksploatowaniem w obrębie stacji muzycznych czy pop radyjek spowodowała, że zespół mógł właściwie zakończyć karierę po 1986 roku. Dzięki wytrwałości zespołu możemy jednak cieszyć sie albumem nie będącym archaicznym tworem połączenia nostalgii z próbą eksploatacji wyświechtanego już stylu. Podobnie jak w przypadku Toto rok 2015 przynosi ciekawy powrót zespołu, na którego twórcze możliwości nikt już nie liczył. I chyba również z tego powodu "War Of Kings" słucha się z dużą przyjemnością.


W jednym z utworów ("Days Of Rock 'N' Roll") Joey Tempest śpiewa Somebody told me we’ve had our turn / I gotta believe that time's still ours, co doskonale podsumowuje powody, które skłaniały zespół do podjęcia prac w studio. Wydaje się jednak, że muzycy nie do końca wiedzieli w jaki sposób ponownie zaczerpnąć z fontanny rock'n'rolla (kolejny cytat z tego samego utworu). Wyraźnie wskazuje na to dominująca rola producenta płyty, Dave'a Cobba, osoby stojącej za sukcesem grupy Rival Sons. Ukształtowany i wyraźnie odczuwalny styl współautora czterech utworów z "War Of Kings" (w tym utworu tytułowego - kwintesencji najnowszej płyty Europe) wywołuje u mnie pytanie o wkład muzyczny samego zespołu. Oczywiście, cztery utwory na jedenaście nie sugerują jeszcze zupełnego zdominowania muzyków. Jestem jednak przekonany, że pozostałe z zaprezentowanych utworów również zawdzięczają Cobbowi bardzo wiele. Niezależnie bowiem od tego, kto przynosił pomysły do studia to on nadawał im ostateczne brzmienie. To po prostu słychać a nastrój całej płyty zdaje się być samodzielnym dziełem producenta. Bluesowe "Praise You" czy "Nothin' To Ya" mogłyby równie dobrze znaleźć się na nowym albumie Rival Sons. Dominująca rola Cobba stanowi w moim odczuciu poważny minus płyty.

Być może jednak ten ruch był Europe potrzebny, gdyż tak utwory jak wspomniane "War Of Kings" z fantastycznym chwytliwym riffem, radio-przyjazne "Days Of Rock 'N' Roll" czy cięższe "Hole In My Pocket" przywracają zapomnianych Szwedów do świata hard-rocka. Co nie znaczy, że na "War Of Kings" nie ma słabszych momentów. "California 405" oraz "Angels (With Broken Hearts)" sztucznie wydłużają album nie pasując równocześnie do reszty prezentowanego materiału. Nie ukrywam jednak, że "War Of Kings" jest albumem dobrym, nawet jeżeli nagranym kosztem częściowej rezygnacji z własnej muzycznej niezależności. Pozostaje jednak pytanie, w którym momencie przestajemy mieć do czynienia z autorskim dziełem muzyków a produktem dobrze prosperującej manufaktury? 6/10 [Jakub Kozłowski]

10 czerwca 2015


Po namyśle stwierdzam, że tegoroczna wiosna w Pradze okazała się całkiem rozczarowująca. Słońce jest podchwytliwe, w dzień chwalcie łąki umajone, wieczory zaś i poranki, gdy zmierza się do pracy na autopilocie mając w perspektywie poranny kubek kawy, jeszcze do niedawana były niepokojąco mroźne. Wiosenny sezon koncertowy również niespecjalnie atrakcyjny, więc czas tradycyjnie mija mi na muzycznych zakupach oraz na oczekiwaniu. Po pierwsze, na United Islands, czyli darmowy festiwal płożący się po praskich parkach i wyspach, a po drugie, na nowe albumy dwóch spośród moim ulubionych czeskich wykonawców. Kittchen na lipiec zapowiada "Kontakt", Květy zaś właśnie dziś wydają oficjalnie album "Miláček slunce", który dzięki uprzejmości labelu Indies Scope już czeka na mnie w mailowej skrzynce, więc mam nadzieję więcej o nim napisać wkrótce.



Shoegaze'owy renesans jest aktualnie swoiście czeskim i całkiem odświeżającym fenomenem. Śląskie Planety zwróciły na siebie debiutem "Peklo, peklo, ráj" w 2012 roku. Manon meurt, inni młodzi debiutanci, supportowali w Pradze samych My Bloody Valentine nie mając jeszcze wydanego albumu. Oczywiście jest to częścią światowego trendu, ale jego zagęszczenie w Czechach nie jest przypadkiem. To grające ówcześnie shoegaze The Ecstasy Of Saint Theresa było w początku lat dziewięćdziesiątych zespołem, który dzięki samemu Johnowi Peelowi można było usłyszeć w BBC. Debiut DIV I DED ani nie podpina się pod fale, ani nie czerpie z sentymentu, choć album "Born To Sleep" sentymentalnym nazwać można. Brzmi bowiem naturalnie, niewymuszenie i nadzwyczaj lekko, pomimo, lub może dzięki typowym ścianom gitar. Te bowiem równoważone są przez dream-popowe podejście do piosenek, chwytliwych i kojących, z lejącym się żeńskim wokalem. Zaledwie dziewięć krótkich utworów, bez wyjątku przebojowych, wydane zostało na (wyprzedanej już) kasecie oraz w postaci darmowego downloadu. Tym bardziej zaskakuje jak dobrze "Born To Sleep" brzmi.



Skoro już jesteśmy przy kasetach, nośnik ten, oczywiście w ramach totalnego marginesu, również przeżywa mikro-renesans. Winyl w Czechach przeniknął już całkowicie do mainstreamu, taśmy pozostały więc ostatnią nadzieją hipsterów oraz sentymentalnym artefaktem dla wychowanych w latach dziewięćdziesiątych. Dwa argumenty przemawiają jednak za kasetą, w przeciwieństwie do współczesnych winyli autentycznie analogowe brzmienie oraz, znów w przeciwieństwie do przehajpowanych winyli, niska cena nośnika. Stąd też kasety stały się domeną mikroskopijnych labeli, szczególnie tych zajmujących się eksperymentalną i ambientową elektroniką. Czesko-belgijska oficyna Genot Centre wydała split "Voices & Allusions / Benidorm Hotel". Za pierwszą stroną kasety odpowiada żyjący obecnie na Łotwie Anglik Lee Chapman, którego manipulacje magnetofonową taśmą, ludzkim głosem czy nawet dźwiękami pianina tworzą kontemplacyjną atmosferę stanu nieważkości. Na stronie drugiej Wim Dehaen (dla odmiany Belg żyjący w Pradze) do kosmicznej nieważkości poprzednika wprowadza element napięcia, może nawet i lęku, a kolejne przelewające się dźwiękowe plamy oscylują w jednym półgodzinnym utworze. W próżni dronów i ambientu można jednak dryfować swobodnie niezależnie od stanu emocjonalnego, o czym świadczy świetnia inicjatywa Genot Centre i Radia Wave, czyli cykl koncertów Silent Night na deskach praskiego teatru Ponec, gdzie słuchacze spokojnie zasypiają na materacach, rano zaś kończą "koncert" wspólnym śniadaniem.



Całkowicie odmienne podejście do ambientu ma (jak domyśleć się można po tytule kasetowej epki i nazwie labelu) Vac Da Hawk, czyli Václav Havelka III z doskonale nam znanych Please The Trees. Poza macierzystym zespołem realizował się w solowych projektach jako Kingself tudzież Selfbrush, zasadniczo nie opuszczając rejonów rockowo-folkowej alternatywy. Śmielej w elektronikę wkroczył jako Were Mute wspólnie z Carlem Warwickiem na noisowo-piosenkowej epce "The Bea​(​s​)​t Is Up" oraz w duecie Tvrdý / Havelka z albumem "U nás v garáži", gdzie na synth-popową elektronikę przerobili zapomniane utwory czeskiego punka i nowej fali. Wydana przez label Stoned To Death kaseta "City Fox On Acid" pełna jest sprzężeń i przesterów, i jak na razie to chyba za mało by zdecydować, czy jest to pierwsza samodzielna wypowiedź Havelki na tym polu czy niezobowiązująca zabawa na boku.



Niektórzy z was pewnie wybierają się na Colours Of Ostrava. Blisko, piwo, niedrogo, piwo, brak "stref gastronomicznych", więc jeszcze więcej piwa, ale przede wszystkim takie nazwy jak Björk, St. Vincent, Swans, Caribou czy José González. Z mojej perspektywy jednak może to być dla gości z Polski świetna okazja to zapoznania się z czeską alternatywą, szczególnie na scenie Full Moon Stage. Pod patronatem miesięcznika "Full Moon" (daj nam Panie Boże choćby podobny w Polsce) zagrają w Ostrawie najświeżsi i najciekawsi przedstawiciele najrozmaitszych nurtów. Usłyszycie tam shoegaze, hard-core punk, akustyczny math-rock, klasyczny indie-rock z lat dziewięćdziesiątych, ambient, noise, 8-bitowy terror, słowacki szanson. Oczywiście nie musicie mi wierzyć, choć gwarantuję, że o każdym z tych wykonawców mógłbym napisać obszerny akapit. Na szczęście nie muszę, bo dzięki darmowej składance "Full Moon On Stage 2015" przekonać się sami i, kto wie, może zrezygnujecie z takiego np. Kasabian na rzecz czegoś naprawdę interesującego. [Wojciech Nowacki]

9 czerwca 2015


CALEXICO Edge Of The Sun, [2015] City Slang || Kontekst kulturowy w mało której muzycznej estetyce jest tak istotny jak w przypadku country. Poza Stanami Zjednoczonymi gatunek ten potrafi zgromadzić mniej lub bardziej wąskie grono miłośników, dla większości jednak będzie powodem do pobłażliwego rozbawienia niemal jako amerykański odpowiednik disco polo. Co tylko umocniła polska telewizja serwując w latach dziewięćdziesiątych teledyski nagrywane na podmiejskich stadninach koni tudzież śpiewane przez panie w średnim wieku na skórzanych kanapach przy kominku, w obowiązkowym kapeluszu i dżinsowym stroju. Taki nasz siermiężny wyraz amerykańskich tęsknot wczesnego polskiego kapitalizmu.

Country'n'western jest tymczasem jednym z kluczowych elementów kulturowej i historycznej tożsamości Stanów Zjednoczonych XX wieku. Żyje nie tylko jako nadal aktualny gatunek w ściśle określonych ramach, ale i inspiruje nieskończone szeregi innych artystów, od country-popu wczesnej Taylor Swift po noir klimaty Wovenhand. Wreszcie alt-country, bliskie Americanie i rozwodnionemu indie-folkowi, okazuje się jednym z twórczych nurtów rockowej alternatywy, niestety uchodzącym za dość hermetyczny. Lambchop mają pełny katalog pięknych piosenek, Wilco inkorporują w niebywały sposób elementy post- i kraut-rocka, potrafiliby zatem zgromadzić u nas minimalnie większą widownię niż Calexico, pełne stosunkowo najbardziej nam obcych cytatów z amerykańskiego South-Westu.

Joey Burns i John Convertino żyją w Tucson w Arizonie, stanie najbardziej westernowym z westernowych. Tradycje country'n'western są ledwie podstawą ich brzmienia sięgającego głęboko w stronę muzyki latynoskiej, meksykańskiego mariachi oraz tejano, czyli muzycznego ekwiwalentu kuchni Tex-Mex. Dla wypalonych słońcem przestrzeni Południa nie istnieje granica, latynoskie wpływy krążą po nich swobodnie wypełniając je opowieściami, bohaterami i historią. Muzyka Calexico dla słuchaczy kojarzących te brzmienia w najlepszym razie z wystylizowanymi filmami Tarantino, wydawać się może akceptowalna jedynie jako półironiczny żart, fikcyjny, legendarny byt.

Szansą na zyskanie sobie słuchaczy spoza tradycyjnego kręgu mogła być dla Calexico płyta "Algiers". Owszem, usłyszymy tam trąby mariachi, latynoską rytmikę, hiszpańskie wokalizy, ale wplecione w spójną całość utrzymaną w zaskakująco poważnym tonie. Album ten powstał w Nowym Orleanie, huragan i woda zaważyły zatem w subtelny sposób na jego wymowie. Takie zaś piosenki jak "Para" czy "Maybe On Monday" stanowiły prawdziwe emocjonalne wierzchołki.

Być może na "Edge Of The Sun" nie ma aż tak silnych kompozycji, przy pierwszym kontakcie album wydawać się może, mimo oczywistych dla Calexico i egzotycznych dla nas elementów, nieco bledszy od poprzednika. Tymczasem płyta, czerpiąc z wielu miejsc w których powstawała oraz imponującego szeregu zaproszonych gości, okazuje się nie tylko lżejsza w wymowie od "Algiers", ale też wprowadza do brzmienia Calexico nowe elementy, tworząc jeszcze żywszą i barwniejszą całość.


Płytę otwierają i zamykają najzwyczajniejsze w świecie piosnki. Rockową normalnością, pogodnym brzmieniem i dużą rolą perkusji zaskakuje pierwsze (i singlowe) "Falling From The Sky". Najbardziej sztandarowe elementy country pojawiają się później, pedal steel guitar w "When The Angels Played", liczne męsko-żeńskie dwugłosy (w "Tapping On The Line" z udziałem Neko Case), pogodny westernowy klimat w "Beneath The City Of Dreams". Meksyk w całej swej krasie rozbrzmiewa w instrumentalnym "Coyoacán", gdzie obok typowej sekcji dętej usłyszymy smyczki oraz meksykańską harfę jalisco, oraz w archetypowej wręcz piosence drogi i pogranicza "Cumbia De Donde".

Tradycyjne meksykańskie trąby brzmią w tej samej jednak piosence jakby były odtworzone na 8-bitowej karcie dźwiękowej. W "Tapping On The Line", opartej na prostym gitarowym rytmie, dopiero po chwili zdajemy sobie sprawę z tego, że sekcję rytmiczną tworzy tu automat perkusyjny. Wreszcie "Moon Never Rises" brzmi jakby do tematu country'n'western podchodziło... Gorillaz. Najciekawiej jednak wypada ciemne, wieczorne country w "Bullets & Rocks" oraz przede wszystkim "Come Undone", najpoważniejsze na płycie, przestrzenne, pełne napięcia i najbliższe alt-country'owemu podejściu do post-rocka.

Celxico zatem puszczają do nas czasem na "Edge Of The Sun" oko, w większym niż na "Algiers" stopniu bawią się konwencją, ale jest to konwencja osadzona w żywej rzeczywistości. Może tym razem uda się im przekonać racjonalnych Europejczyków, że amerykański South-West istnieje naprawdę. 7.5/10 [Wojciech Nowacki]

P.S.: Niech nie zmyli was José González w teledysku do "Falling From The Sky". Artyści połączyli siły we wspólnym projekcie, którego drugą częścią jest teledysk Gonzáleza do piosenki "Open Book" z płyty "Vestiges & Claws". Kolejny kroczek do przybliżenia nam Calexico.

8 czerwca 2015


RÓISÍN MURPHY Hairless Toys, [2015] [PIAS] || Zamiast pytać do kogo właściwie skierowana jest nowy album Róisín Murphy, lepiej otwarcie przyznać oczywistą i niewypowiadaną prawdę. Murphy jest, była i będzie postrzegana przez pryzmat Moloko. Brutalna rzeczywistość pokazuje, że próby wypowiedzi w nowych językach jedynie wzmagają sentyment za Róisín z epoki ciasnych swetrów. Solowy debiut "Ruby Blue" produkował Matthew Herbert, człowiek, który na koncie ma choćby album o cyklu rozwojowym prosięcia, ale paradoksalnie najbliżej do osiągnięcia mentalnej niepodległości była Róisín na płycie "Overpowered", przerysowującej najbardziej charakterystyczne elementy jej wizerunku jako wokalistki Moloko. Ekscentryczne kostiumy, dopracowany wizerunek, (umiarkowana) przebojowość, wszystko to umieściło Murphy na drodze do zostania artystowską diwą, gdzieś pomiędzy MadonnąBjörk.

Po ośmiu latach od "Overpowered" pytanie o grupę docelową Róisín Murphy powraca. Dla płaczących po Moloko za mało tu przebojów (ok, eufemizm, nie ma tu ich wcale). Wyznawcy chcący składać ofiary u stóp dyskotekowej gej-diwy natykają się tu na panią w średnim wieku w klipsach i pastelowych płaszczach. Najciekawsze na "Hairless Toys" wycieczki w stronę bardziej eksperymentalnej elektroniki okazują się zbyt sporadyczne i incydentalne dla miłośników mniej banalnych nurtów.

Album wyprodukował Eddie Stevens, współpracujący z Róisín jeszcze od czasów Moloko, prywatnie mąż Jany Kirschner, słowackiej wokalistki coraz śmielej wchodzącej w rejony alternatywnego popu. Jeśli jednak małżonkę otoczył na dyptyku "Moruša BielaMoruša Čierna" plejadą muzyków, to z Murphy zamknął się w studiu nie tylko jako producent, ale też współkompozytor i główny instrumentalista. W efekcie jednak zamiast organicznie i intymnie "Hairless Toys" brzmi jak muzyczny ekwiwalent rysunku kreślonego na zbyt cienkiej kartce papieru.


Osiem kompozycji zaaranżowane jest faktycznie dość skromnie, w najlepszym razie będąc cichym, pościelowym disco. Wokal Róisín słyszany jest niemal cały czas, choć pełnym głosem rozbrzmiewa dopiero w ostatnim utworze "Unputdownable", brzmiącym jak szkic do pełniejszej, całkiem przebojowej piosenki. Większość albumu wypełnia cichymi wokalami, będącymi na granicy silnego, ale jednak szeptu. Ani zatem głos, ani muzyka nie pełni na "Hairless Toys" roli pierwszoplanowej, album zdaje się zapadać w sobie i być wstydliwie wycofanym.

Nawet jeśli "Evil Eyes" sporadycznie punktowane jest syntezatorem a swej disco-popowej stylizacji zbliża się zarówno do Goldfrapp, jak i do wczesnej Madonny, to choć bynajmniej nie jest to zły utwór, to lepiej brzmi w teorii niż w praktyce. Na "Hairless Toys" na plus wyróżnia się praktycznie wszystko, każdy pojedynczy dźwięk, który w jakikolwiek sposób odstaje od bladej całości. Niezłej, nawet całkiem przyjemnej, ale gasnącej w pamięci niemal natychmiast po wysłuchaniu.

Zaskakująco wybrane na singiel "Exploitation" okazuje się zatem, zwłaszcza w albumowej, niemal 10-minutowej wersji, najciekawszym nowym utworem Murphy, zdecydowanie flirtującym z estetyką microhouse'u. Oscylujący podkład nerwowo i niesymetrycznie oplatają tu dźwięki pianina i gitary, luźna zaś i krucha struktura kompozycji zbliża Murphy do roli bardziej finezyjnej Emiki czy nawet instrumentalistów z Brandt Brauer Frick. Z pewnością jednak nie do Moloko. 6/10 [Wojciech Nowacki]

5 czerwca 2015


TOMASZ SZMAJTER i ROLAND BURY Deep Purple, In Rock 2014 || Biografie tzw. "gigantów" zasadniczo wyróżniają się podejściem kronikarskim, zbierającym najmniej nawet istotne fakty dla zachowania pamięci o wielkim przecież zespole, albo podejściem bliższym literackiej biografistyce, gdzie wybór faktów podporządkowany został płynności narracji. "Deep Purple" Tomasza Szmajtera i Rolanda Burego, jak łatwo się domyśleć choćby po pozornie onieśmielającej objętości, aspiruje do nurtu kronikarskiego. Czy oznacza to zatem, że jest to książka wyłącznie dla najbardziej zagorzałych fanów czy też przygodny czytelnik zwyczajnie zainteresowany historią muzyki rozrywkowej też znajdzie w niej coś dla siebie? Zwłaszcza jeśli na rynku do dyspozycji ma również "Deep Purple. Smoke on the Water. Opowieść o dobrych nieznajomych" Dave Thompsona (SQN 2013)?

Tymczasem "Deep Purple" zaskakuje lekkością czytania, głównie dzięki chwytliwemu zabiegowi jakim jest podział tekstu na krótkie rozdziały, zachęcające do przerzucenia kolejnych kartek w niemal bezwysiłkowy i niezauważalny sposób. Znaczenie ma tutaj też narracja o wybitnie artykułowym charakterze, znanym z około-rockowych czasopism muzycznych, oparta zatem na wielu "obiektywnych" cytatach, mnogości detali i autorze zredukowanym jedynie do kompilatora faktów, we wspomnianym wyżej kronikarskim znaczeniu.

Wydarzenia zatem przesuwają się przed naszymi oczyma wartkim tempem, ale paradoksalnie bez wzbudzania większych emocji. Autorzy starają się nie interpretować, nie wyjaśniać, licząc na to, że dostarczenie "czystych" cytowanych faktów pozwoli czytelnikowi na samodzielną pracę nad tekstem. Niestety, nie każdy przygotowany jest do samodzielnego wnioskowania. Bazując wyłącznie na cytowanych wypowiedziach wyinterpretować można całkowicie odmienne wersje wydarzeń. Ritchie Blackmore swoje własne odejście z zespołu i koniec składu Mark III wyjaśnia raz jako wynik walki ego w której każdy z członków grupy chciał czegoś od siebie, innym razem zaś jako całkowitej bierności pozostałych muzyków, polegających wyłącznie na nim i oczekujących od Blackmore'a ciekawych pomysłów i całkowitej odpowiedzialności. Żadna z tych wersji nie wydaje się specjalnie bliska prawdy jeśli z opisu wydarzeń wynika raczej całkowita bierność gitarzysty. Brak komentarza autorów pozostawia zatem czytelnika zagubionego pośród często wykluczających się cytatów i natłoku faktów. Wstrzymanie się od autorskiej rekonstrukcji wydarzeń skutkuje więc brakiem spójności narracji.

Na letnią temperaturę książki wpływa też całkowite pomijanie życia prywatnego muzyków, co oczywiście każdy uważa za zasadne, nie da się jednak wyprowadzać uzależnień od narkotyków czy słabości do rozbijania gitar wyłącznie z muzycznej działalności a przy tym małżonki swych bohaterów wspominać wyłącznie incydentalnie. Szmajter i Bury starają się by było grzecznie, "profesjonalnie" i czysto muzycznie, bez pikantnych czy wręcz wulgarnych szczegółów, traktowanych możliwie ogólnikowo. Autorzy wyłamują się jednak miejscami ze swych stoickich pozycji. Choć brakuje tu oczywiście analizy przyczyn powrotu składu Mark II, to jednak mimochodem pojawiają się sugestie, że chodziło wyłącznie o pieniądze. Reaktywacja Deep Purple w latach 80-tych spotyka się z zaskakującym komentarzem, że prezentowany przed grupę klasyczny hard-rock był już wtedy estetyką niemodną. Złośliwości autorów pod adresem Joe Lynn Turnera nawet nie są specjalnie ukrywane.

Podobnie jak u Thompsona, mam po lekturze książki Szmajtera i Burego silne wrażenie, choć tutaj lekko zawoalowane, że Deep Purple byli tylko biznesowym konceptem wymyślonym przez menadżerów. Nie ukrywam, że w wojnie gigantów zawsze byłem po stronie Led Zeppelin, ale ciężko wykrzesać mi czysto ludzką sympatię do zespołu, jeśli Jon Lord wprost mówi o tym, że nigdy nie byli z Blackmore'm przyjaciółmi i że "chyba" się lubią. Obraz Blackmoore'a został jednak w książce odtworzony interesująco, jako najbardziej kreatywnej, medialnie pociągającej, ale też najbardziej hamującej siły w zespole. Potwierdza to też niestety, że wraz z jego odejściem Deep Purple stali się może personalnie lepszym zespołem, ale artystycznie coraz mniej istotnym. Tam gdzie Dave Thompson odmalowywał walkę nadal żywotnego Deep Purple z etykietą classic-rocka, Szmajter i Bury nie potrafią przekonać, że słuchanie dokonań grupy z ostatnich dwudziestu lat ma większy sens.
Cierpi też na tym sama książka, ostatnie sto stron to praktycznie wyłącznie wymienianka ciągłych tras zespołu, którą w pewnym momencie sami autorzy okazują się znudzeni.

Przyznaję jednak, że brak przesadnie nabożnego stosunku do swych bohaterów, tak charakterystyczny dla zagorzałych miłośników "klasycznego" i "prawdziwego" rocka, był dla mnie pozytywnym zaskoczeniem. Żeby książka ta trafiła do szerszego grona niż fani Deep Purple zabrakło jej albo bardziej osobistego i krytycznego spojrzenia autorów, albo uniwersalnego obrazu i umieszczenia muzyki w szerszym kontekście czasów w których powstawała. [Wojciech Nowacki]

2 czerwca 2015


TORO Y MOI What For?, [2015] Carpark || Toro y Moi jest jak kumpel na lato. Wakacyjne przygody, wycieczki nad wodę, wspólne zdjęcia, niegdyś na 36-klatkowym filmie, dziś szybko filtrowane i postowane, ot niby beztroska, ale jednak podszyta okazjonalnymi życiowymi rozkminami. Kontakt słabnie, codzienność przytłacza, ale pamięć pozostaje na tyle silna, że spotkanie w kolejne wakacje jest niemal pewne. I nie, nie ironizuję, Chaz Bundick zawsze sprawiał na mnie wrażenie przede wszystkim kogoś niezmiernie sympatycznego. Niby fundator gatunku, niby ikona blogosfery, ale jednak bezpretensjonalny chłopak z sąsiedztwa. I tak też pozostaje jego muzyka.

Nawet więc "What For?", najsłabszy album Toro y Moi, cieszy w najbardziej podstawowy sposób. Czysto subiektywna kategoria przyjemności słuchania zostaje znów wypełniona. Pomimo tego, że po pierwsze, Chaz niczym tu nie zaskakuje, bo alt-rockowy entourage już u Toro y Moi przebłyskiwał, po drugie zaś, zawodzą kompozycje, kluczowa strona jego dotychczasowego sukcesu.


Rzecz jasna nie całkowicie. "Empty Nesters" to dokładnie taki Toro jakiego oczekujemy, chwytliwy, bezbłędnie przebojowy i bezpretensjonalnie radosny. Nie jest bynajmniej dla "What For?" specjalnie reprezentatywny, choć i w tej piosence znajdziemy charakterystyczne cechy brzmienia tej płyty - mocniejsze gitary, zespołowy charakter, lekkie inspiracje indie-rockiem lat 90-tych, ale przede wszystkim dawno zapomniane avant-popowe chwyty.

Pogłoski o indie-rockowym wymiarze albumu, czy wręcz o echach Pavement, są bardzo mocno przesadzone. Owszem, są tu gitary, ale zdecydowane bliższe soft-rockowi lat 70-tych ("Buffalo") i czasom muzyki odtwarzanej z magnetofonów szpulowych ("Lilly"). Nerwowy sposób gry na gitarze akustycznej w "What You Want" przypomina z kolei Johna Frusciante ze starych, dobrych czasów "To Record Only Water For Ten Days". Najciekawiej jednak robi się gdy standardowo ładne "Half Dome" na chwilę potyka się skręcając w banał, po czym rehabilituje się mocną repetycją a'la Stereolab.

Avant-popowe inspiracje przejawiały się już na "Underneath The Pine", albumie pełnym żywych i ciepłych brzmień, który moim zdaniem po latach broni się lepiej od "Causers Of This", którego słuchanie jest muzycznym ekwiwalentem choroby morskiej. Nota bene, krytyka do dziś spiera się czy specyficzne brzmienie kamienia milowego chillwave'u było wykoncypowane czy przypadkowe i wynikające ze sprzętowych ograniczeń. Wczesne dema Toro y Moi, wydane później jako "June 2009", swą gitarową prostotą wydają się przeczyć tej teorii, wahnięcia zaś między elektroniką a żywym brzmieniem wydają się naturalnym rytmem pracy Bundicka.

Organiczne "What For?" nie może zatem dziwić po stopniowej, taneczno-house'owej wędrówce wyznaczonej epką "Freaking Out", lekko zapomnianym albumem "Anything In Return" i płytą "Michael" wydaną pod szyldem Les Sins (żonglerka pseudonimami na użytek najbardziej radykalnych tanecznych brzmień to kolejny intrygujący problem, vide: Caribou - Daphni czy Four Tet - Percussions). O ile jednak każdy z trzech regularnych albumów Toro y Moi ma swoich zwolenników, o tyle nie sądzę, żeby zgromadziło ich "What For?"

Poza osią "What You Want" - "Empty Nesters" - "Half Dome" piosenki okazują się zaskakująco niezapamiętywalne. Ładnie wybrzmiewają, ale w ogólnym rozrachunku poza ulotnym wrażeniem nic po nich nie pozostaje. Samo brzmienie zaś, choć ciepłe i bogate, miejscami okazuje się aż za gęste, za ciężkie, nawet w "What You Want" zirytować może zbyt nawarstwiony wokal. Zastanawiają również kompozycyjne potknięcia, ułamkowe fragmenty brzmiące jak zła nuta czy niewłaściwa tonacja, przykrywane natychmiast przez kolejne motywy. Tak oto, Chaz okazuje się tu muzykiem z potencjałem, co jednak jest drobnym regresem w porównaniu z muzykiem spełnionym znanym z poprzednich albumów. Ale na wakacje i tak wystarczy. 6.5/10 [Wojciech Nowacki]