16 maja 2011

Recenzja Jeremy Jay „Dream Diary”


JEREMY JAY Dream Diary, [2011] K Records || Jest romantycznym blondynem, który ujmuje każdym swym gestem, ale przede wszystkim muzyką. Znajdą się w niej inspiracje latami 80. (David Bowie The King!), amerykańskimi artystami takimi jak np. Andy Warhol, a nawet francuską Nową Falą w kinie (nieoceniony Jean-Luc Godard). A jednocześnie zetknąć się będzie można z niezwykłą świeżością każdej niemal piosenki. To cały Jeremy Jay, niebiańskie stworzenie.

Oficjalnie uznawanym debiutem mieszkającego w Paryżu Kalifornijczyka jest „A Place Where We Could Go” z 2008 roku. Mało kto jednak pamięta, że to nie pierwszy album w dorobku Jaya. Nagrał on bowiem na początku 2006 roku „Oh, Bright Young Things” (cechy charakterystyczne to garażowy styl i cover Davida Bowiego), ale płyta jest obecnie bardzo trudno dostępna. Drugim zupełnie zapomnianym faktem pozostaje również winylowe wydawnictwo młodego muzyka, pochodzące z 2005 roku, na którym znajdują się dwie singlowe perełki - „This City Tonight” oraz „The Diamond Descends On/The Valley Veranda”. Niestety słuch po nich praktycznie zaginął. Od czasu debiutu Jeremy wydawał konsekwentnie jeden album rocznie - i w końcu przyszła kolej na czwarty. Mowa oczywiście o „Dream Diary” z bieżącego roku.

Mówi się, że jest to niejako kontynuacja poprzedniego albumu ("Splash") i nawet jestem skłonna przychylić się ku tej opinii, biorąc pod uwagę bardziej wesoły wydźwięk obydwu płyt. Już na „Splash” Jay przestał być aż tak rozmiłowanym w melancholii romantykiem i choć nie zniknęła aura lat 80. pobrzmiewająca głównie w sposobie nagrania każdej piosenki – „Dream Diary” pokazuje dużo radośniejszą twarz muzyka. Zresztą sam Jeremy określa oba albumy jako „Pavement spotyka Evol-erę Sonic Youth graną przez Siouxsie Sioux”. Brzmi zachęcająco!

W ucho wpada już pierwsza na liście - „Out On the Highway”. Przywodzi na myśl pustą, asfaltową drogę na odludziu i rozpędzony motor mknący w noc. I można już śmiało rozeznać się, w jakim stylu będzie utrzymana reszta piosenek. Zniknął ciężki, refleksyjny ton „Beautiful rebel” czy nostalgia „Someone cares”. Teraz ma się w pamięci singlowe „Just dial my number” ze „Splash” i mknie się za Jayem rozpędzonym utajoną energią wehikułem. Ja osobiście zostałam od razu wciągnięta w ten blondwłosy i niebieskooki wir emocji.

Odważę się nawet powiedzieć, że Jeremy jednocześnie stał się romantycznie liryczny, a na pewno taka jest piosenka „Shayla”. Tchnie poetyckością i chłopięcą naturalnością. Ujęła mnie od pierwszych, beztroskich dźwięków. Podobnie jest z „Our Only Light's a Flashlight”, która zaczynając się delikatnym pianinem, zaprasza na niebiańskie przeżycie.

Chyba największą uwagę zwracają jednak „The Dream Diary Kids”, rozpoczynające się elektronicznymi klawiszami oraz niespodziewanie tajemnicze „Wild Orchids”, które stopniowo zaczyna zarówno fascynować, jak i niepokoić. Rozwinięta sekcja gitarowa nie pozwala nawet na chwilę odpocząć. Album jednak kończy się w typowym dla Jeremiego, romantyczno-sielskim stylu. „The Man On The Mountain” brzmi jak ballada i przyjemnie kołysze. Do takich piosenek przyzwyczaił uroczy muzyk. Jak widać,  takie wciąż lubi pisać. To świadczy o już w pełni wykształtowanym stylu Jaya, a przy tym najnowszy album jest żywym dowodem na to, że pomimo tego – artysta wcale nie stoi w miejscu. Oby było więcej takich jak on – wtedy świat stałby się prawdziwym pamiętnikiem marzeń. 9/10 [Monika Pomijan]