22 maja 2011

Recenzja Foo Fighters „Wasting Light”


FOO FIGHTERS Wasting Light, [2011] RCA || Zdania na temat tego albumu są podzielone, jednak zdecydowana większość zachwyca się najnowszym dokonaniem Fightersów. Mnie ta płyta wciągnęła mocno – aż zdarłam sobie gardło zapominając, że nie potrafię krzyczeć jak Grohl.

Skład zespołu pozostaje prawie bez zmian – gościnnie usłyszymy Krista Novoselica, a do stałego składu grupy powrócił Pat Smear, który ostatni raz nagrywał z zespołem w 1997 r. Foo Fighters to jeden z tych zespołów, od których nie należy oczekiwać eksperymentowania. Najlepiej wychodzi im czysto rockowe granie, z ewentualnie niewielkimi odstępstwami. Wasting Light to właśnie taka płyta – autentyczna, z odpowiednią dozą charakterystycznego dla FF melodyjnego rocka.

Producentem albumu został Butch Vig, który oprócz tego, że w 2009 roku współpracował z zespołem podczas dogrywania dwóch utworów (Wheels i Word Forward) do Greatest Hits, był współodpowiedzialny za sukces krążka Nevermind Nirvany. Całość została nagrana w garażu Grohla. Romantyczne, prawda?

Krążek zawiera jedenaście utworów. Większość z nich jest dobra, ale nie wszystko jest tak kolorowe jak na okładce. Zacznę od mankamentów. Utwór szósty i siódmy - These Days oraz Back and Forth znacznie psują kondycję krążka. Już na wcześniejszych płytach można było znaleźć porządniejsze kawałki. A już zapowiadało się tak idealnie, kiedy po raz pierwszy w radio usłyszałam singiel zapowiadający płytę... Mowa oczywiście o Rope, które wnosi po pierwsze świeżość a po drugie niesamowitą dozę energii. Cały czas nie mogę przestać nucić tego kawałka. Podobny w odbiorze jest otwierający płytę utwór Bridge Burning, chociaż po pewnym czasie się nudzi i zamiast zaczynać przesłuchiwanie od jedynki, od razu przerzucam na wspomniane Rope.


Dalej mamy coś co może się spodobać w zależności od nastroju. Jeśli tworzycie playlistę o nazwie smuty to Dear Rosemary chętnie wskoczy do takiej szufladki i mniemam, że będzie jej tam wygodnie. Żeby nie uśpić słuchaczy zaraz po tym melancholijnym utworze przyatakuje nas White Limo - o sile pocisku przeciwrakietowego (szkoda, że nie ma go na piątym miejscu bo wtedy mógłby zmiażdżyć te nudnawe These Days). Niebezpiecznie przypomina mi Weenie Beenie z pierwszej płyty zespołu, ale z pewnością jest od niego bardziej zadziorny i brudny. Jeśli panowie nie nagrają czegoś mocniejszego to ta pozycja otrzyma chyba miano najostrzejszego utworu w karierze Foo Fighters. Pocisk dociera do stacji Arlandia i tam zawraca bo nie ma ochoty jej zniszczyć - to jeden z najlepszych na tej płycie utworów.

A Matter Of Time może nie zaczyna się obiecująco. Zbyt zwyczajne gitary i nudny wokal, ale – zaufajcie mi – w odpowiednim momencie wszystko się rozkręca i nabiera odpowiednich obrotów. Miss The Misery czaruje riffami gitarowymi już na starcie i nie trzeba nic więcej by przekonać słuchacza do zrelaksowania się i wysłuchania do końca. Przedostatnia pozycja to jedna z moich ulubionych. Tu gościnnie zagrał Krist Novoselic (były basista Nirvany). Zwykle nie lubię kiedy FF próbują tworzyć ballady, ale tym razem na prawdę im się udało. Może to za sprawą Novoselica? Kto wie.

O ostatnim utworze Walk nie warto moim zdaniem nawet wspominać. Na prawdę, lepiej byłoby wymazać go z pamięci.

Za pomocą Wasting Light Dave i reszta grupy udowodnili, że Foo Fighters się nie wypaliło. Płyta jest zdecydowanie najdojżalszą w dorobku grupy, a Dave osiągnął mistrzostwo posługiwania się swoim aparatem wokalnym. Tylko czekać na płytę, która będzie trzymać poziom przez cały czas. Póki co, jest bardzo dobrze, ale nie tego spodziewałam się po tak zachwalanej płycie. To miała być rewelacja, a tymczasem trzy utwory to kopie utworów z The Colour And Shape. 8/10 [Agnieszka Hirt]