1 maja 2011

Recenzja Therapy? „Suicide Pact - You First”


THERAPY? Suicide Pact - You First, [1999] Ark 21 || Irlandczycy z Therapy? mają już na koncie dziesięć płyt długogrających i podobną ilość EP-ek. O żadnej z nich nie można powiedzieć, że jest słaba, jednak piąty album kapeli w różnych rankingach zazwyczaj jest umieszczony w dolnych częściach tabel. Zupełnie niesłusznie. Trochę albumowi zaszkodziła burzliwe losy albumu. Ale po kolei.

Właściwa historia kapeli zaczyna się w 1992 roku, kiedy pod barwami majorsa A&M ukazuje się „Nurse”. Z miejsca zespół okrzyknięto wyspiarską odpowiedzią na Nirvanę. Na wyrost, wspólnych elementów było niewiele - smyki w „Gone” i ogólna noise-punkowa otoczka. Drużyna dowodzona przez Andy'ego Cairnsa zasługiwała na uwagę neurotycznym, lekko industrialnym klimatem. Dwa lata później zaczęło się szaleństwo, które przyjęło imię „Troblegum”. Czternaście soczystych, zadziornych kawałków, bez sekundy ciszy pomiędzy. „Screamager” stał się hymnej brytyjskiego ówczesnego pokolenia MTV. Therapy? było na ustach wszystkich. Muzycy zakosztowali salonów, celebry i splendoru. Efektem sławy było wydane rok później grzeczne pop-rockowe „Infernal Love”. Tym razem sztuczka się nie udała i ekipa popadła z niełaskę mocno tłukąc sobie tyłek konfliktami wewnętrznymi. Na następne nagrania trzeba było czekać aż trzy lata. „Semi-Detached” to powrót do gitarowego, niegrzecznego grania. Ale świat już nie czekał na Therapy?, płyta okazała się klęską, czego efektem była utrata kontraktu. W 1999 roku zaczyna się nasza historia, gdy płyta „Suicide Pack - You First” ukazała się nakładem małej firmy Ark 21.

Być na szczycie i popaść w niełaskę prowadzi do rozgoryczenia. I taki jest piąty album. Takie płyty mogą nagrać tylko wkurwieni Irlandczycy. Brudny, bezkompromisowy, bezczelny. Muzycy praktycznie zapomnieli, co to są melodie (z wyjątkami), zapomnieli o stacjach radiowych, zamknęli się w garażu i zaczęli grać jakby mieli wymordować cały przemysł muzyczny. Nie ma przeproś już od pierwszego kawałka „He's Not That Kind of Girl”. Andy Cairns śpiewa z manierą obleśnego pijaka, reszta załogi struga sabbathowe riffy i bawi się konwencją wplatając jazzowe elementy. „Wall of Mouth” to niezła schiza. Sprzężenia, chore krzyki, brud za paznokciami. Nie mają oporów przed wysmażeniem noisowego całkowicie intrumentalnego kawałka („Big Cave In”) albo anty-ballady (schizofreniczne „God Kicks”).


Ale mimo wszystko to wciąż stare Therapy?. Wydawać by się mogło, że chłopaki wciąż grają prosto i dość melodyjnie, ale bliższe zapoznanie się ze strukturami partii instrumentalnych ukazuje zespół inteligentny z szerokim wachlarzem pomysłów. Ballada „Six Mile Water” doskonale stopniuje napięcie wybuchając w finale pyszną solówką. „Jam Jar Jail” mimo że potrafi poderwać ze stołków, to w tej kompozycji przegląda się cały wachlarz dokonań rasowego rocka. „Little Tongues First” czerpie całymi garściami z punk rocka, gdy jeszcze ten miał przerażać i zmuszać do reflekcji. Innym przykładem jest „Hate Kill Destroy”. Czego można oczekiwać utworu o takim tytule? Czegokolwiek - i tak to dostaniemy. I zostaje na deser „Sister” - rzecz o sporym potencjale na przebój, ale jej miejsce jest w dusznym klubie, w którym można się zatracić od przepoconych koszulek!

Problem z tą płytą był taki, że fani przyzwyczaili się do „piosenkowego” oblicza zespołu i nie mogli pogodzić się z tym, że grupa nagrała album taki, jaki powinien być udziałem jakiś młodziaków zamkniętych w cuchnącej piwnicy. Po latach to wydawnictwo brzmi świetnie. Dla mnie nie ma na nim słabego kawałka. Ciekawostką jest, że to nie koniec burzliwych przygód zespołu. Zdradzone przyjaźnie, dwulicowość poszczególnych muzyków, była codziennością w składzie. 2004 rok to powrót do trzyosobowego składu (jak u zarania istnienia) i nagranie równie wściekłej płyty „Never Apologise Never Explain”. Ale to już zupełnie inna historia... 8/10 [Grzegorz Kopeć]