2 maja 2011

Recenzja My Chemical Romance „Danger Days: The True Lives of the Fabulous Killjoys”


MY CHEMICAL ROMANCE Danger Days: The True Lives of the Fabulous Killjoys, [2010] Reprise || Mam to niewątpliwe szczęście, że nigdy nie traktowałam My Chemical Romance jak grupy grającej muzykę. Lubiłam raczej ich koszulki, grafiki (szczególnie te z serii „The Black Parade”) i wrażenie teatru jakie potrafili wokół siebie wytworzyć. Jednak w pewnym momencie poziom komercji w ich wykonaniu zaczął mnie przerastać na tyle, że zrezygnowałam nawet z chwalenia się swoim t-shirtem i zakładałam go tylko po północy. Ale do rzeczy! Tematem tej recenzji ma być czwarty studyjny krążek tego zespołu – „Danger Days : The True Lives of the Fabulous Killjoys”. Na pewno stanowi on pewien przełom w karierze grupy. Płyta jest najbardziej optymistyczna spośród wszystkich które nagrali do tej pory. Nieco zaskakuje też stylistycznie. Nadal jest to album koncepcyjny, ale tym razem panowie odpuścili sobie mroczne klimaty. Wymyślili dla siebie alter-ego, które razem tworzą zgraną bandę o nazwie „Killjoys”. Przewodzi im DJ pirackiego radia o pseudonimie Dr. Death Defying, a ich misja to zniszczenie złej korporacji „Better Living Industries”.

To jest krążek bardziej przebojowy, próbujący skierować swoje siły ku obozowi zadziornego rocka (tyle, że Way zapomniał, że nie można być jednocześnie wieszczem zagubionych nastolatek i rockmanem). Znajdziemy tu utwory taneczne („Party Posison” czy „Planetary (Go!)), wręcz dyskotekowe (oczywiście w wersji dla nastolatków w trampkach). Są też pozycje, w których słychać nawiązania do poprzednich albumów, ale są one znikome. Czy to dobrze? Nie wiem, bo to wydawnictwo głównie dla fanów. Tak samo jak trzy poprzednie płyty. Tę stylistykę trzeba lubić i już.


Niestety najciekawsze elementy na płycie to mówione przerywniki Steve'a Montano (Self Mindless Indulgence) wcielającego się w Dr. Death. Dziwi mnie też dlaczego zespół zrezygnował z kostiumów i scenicznego show – przecież to było jakieś 80 procent ich „bycia”! Teraz to jest jakiś nieokreślony byt komercyjnego rocka (aż na samo to określenie wielu pewnie ma odruchy wymiotne). Być może komuś się to podoba, proszę bardzo. Zawsze fajnie jest mieć na półce coś więcej niż „The Used”... Ja tego nie kupuję. Już nie wspominając o tym, że Gerard nie umie śpiewać, a jego zniewieściały głos potrafi irytować nawet ogromnego miłośnika różnorodności.

Za muzykę jak zwykle odpowiadają: Gerard Way (wokal); Mikey Way (bas); Frank Iero (gitara rytmiczna) oraz Ray Toro (gitara prowadząca). Jeśli chodzi o perkusję to (zamiast Boba Bryara) w większości utworów usłyszymy Johna Miceli, w utworze „The Kids From Yesterday” Roba Cavallo, a w „Bulletproof Heart” Doriana Croziera.


Poza tymi piosenkami do potańczenia i przerywnikami Montano, reszta wydaje mi się nieciekawa. Co prawda kiedy zaczyna się utwór „Save Yourself – I'll Hold Them Back”, ogarnia mnie przeświadczenie, że to musi być coś dobrego. Przyjemne gitarowe riffy rozbrzmiewają i łechcą zmysły, coś niesamowitego! Czar pryska kiedy tylko Gerard zaczyna śpiewać, a całość niebezpiecznie rozkręca się w kierunku kiczu. Tak jak w przypadku większości utworów – nudnawa perkusja, takie sobie gitary i zniewieściałe, denerwujące partie wokalne.

Radziłabym panom z MCR żeby przestali nieustannie próbować tworzyć muzykę, a zabrali się za zrobienie jakiegoś alternatywnego musicalu albo czegoś w tym rodzaju. 5/10 [Agnieszka Hirt]