3 maja 2011

Recenzja Blackfield „Welcome To My DNA”


BLACKFIELD Welcome To My DNA, [2011] Kscope || Dzięki takim albumom nie przestaję pisać o muzyce. Podobnie jak na dwóch poprzednich krążkach, na „Welcome To My DNA” wciąż usłyszymy krótkie, proste i pełne nostalgii melodie, skomponowane w niebanalny sposób. Utwory prowadzone są przez gitarę albo fortepian, z syntezatorami jako dodatek. Muzyka została wzbogacona o sekcje orkiestry nadające utworom ulotności i „niebiańskości”.

O ile „Blackfield” i „Blackfield II” angażowały słuchającego, o tyle „Welcome To My DNA” jest bardziej opowieścią, która każe nam rozsiąść się i słuchać. Pomysł liryczny jest taki, że Aviv chce zaprosić słuchaczy do swojego DNA, jednak zanim to nastąpi muszą oni usłyszeć o jego dzieciństwie, ojcu poecie i lękach, których doświadcza. Album wykorzystuje pewien kontrast – uspokaja, a następnie wprowadza w rozedrganie. Usłyszymy więc spokojne, aksamitne „Glass House”, a zaraz po nim wulgarne, wyrażające zmęczenie otoczeniem „Go To Hell” czy subtelne „Far Away”, a po nim emocjonalne, rozedrgane „Dissolving With The Night” przechodzące nagle w pełen pretensji tekst i nerwowe, rytmiczne uderzanie perkusji i pianina. Niemal wszystkie utwory z „Welcome To My DNA” stworzył Aviv Geffen. Wilson pracował w tym czasie także nad swoim drugim solowym krążkiem. I faktycznie, styl Izraelczyka jest wyczuwalny jeszcze silniej niż w przypadku poprzednich materiałów.

„Glass House” opowiada o śnie Aviva. Mieszkał w szklanym domu, widząc przez okna wszystko wyraźnie. Zaskoczony kruchością wszystkiego, co widział, pogodził się ze swoimi demonami i paranojami. W muzyce słychać to wyraźnie – w gosie Wilsona, w subtelnych chórkach, w aranżacji orkiestry czy płaczliwej gitarze. „Fuck you all, fuck you / Fuck you all, fuck you / Fuck you all, fuck you / I don’t care, I don’t care, anymore. Go to hell, go to hell / Go to hell, go to hell” – nie przemienienie utworu powtarzającego w kółko takie słowa w coś trywialnego (czy nawet żenującego) graniczy z cudem, ale temu duetowi się to udało – poszczególne zagrania instrumentów wiele dopowiadają, zmieniając to w ładną opowieść o frustracji.

Ciężko się dopatrzeć na albumie jakiś muzycznych odwołań, bo Blackfield stawia na swój, specyficzny styl. Wskazać mogę „Waving” – jedyny utwór skomponowany przez Wilsona będący nawiązaniem do Porcupine Tree, a także „Far away” łudząco zbliżonego do „Behind Blue Eyes” (chociaż bardziej coveru Limp Bizkit niż oryginału The Who). W tym drugim usłyszymy nie najgorsze zwrotki, ale słabiutki refren.

W „Dissolving With The Night” wokal jest od samego początku prowadzony przez klimatyczne, nerwowe pianino. Ciekawy jest dialog wokalistów, jaki powstaje po tym jak dołącza Wilson. Kawałek „Blood” należy z kolei jedynie do Geffena. Żywiołowy wstęp został oparty o gitarę i zadziorną perkusję. W pewnym momencie gitara się rozkręca by po chwili zamilknąć i pozwolić muzyce wjechać na bardziej klimatyczny tor. Cały motyw się powtarza, a wtedy wchodzi jęczący, zrezygnowany wokal Aviva, z jego specyficznym niedoskonałym akcentem.

„Rising Of The Tide” to opowieść o okolicach, w których dorastał Geffen. Jako hippis i wolna dusza wciąż cierpiał z powodu braku stabilnego elementu w życiu. „On The Plane” opisuje ciągłe oczekiwanie aż ojciec muzyka, Yehonatan Geffen, poeta, wróci do domu. „Daddy’s on the plane/ Soon you’ll meet again/ Daddy’s on the plane” – powtarzała młodemu Avivowi matka. Ten utwór najbardziej przypomina poprzednie krążki – oparto go o prostą, płaczliwą gitarę, perkusję i melancholijny, piękny dwugłos. Również i tu pojawia się nudnawy refren.

Trzy najśliczniejsze utwory na płycie znajdują się na końcu. Trzeci od końca, „Oxygen” rozpoczyna się od wokalu Aviva, na który nałożono zniekształcający efekt. Usłyszymy w nim szybko brzdąkającą gitarę akustyczną, orkiestrowe tło i perkusję. Króluje tam jednak śpiew Aviva, opowiadający o ludziach coraz bardziej unikających wychodzenia na ulice. Siedzą oni z laptopami i iPadami w domach, a świat staje się dla nich coraz ciaśniejszy („Everyone/ Sleeping with their guns/ Someone's going to die” czy „I feel alive/ Just when I cry/ There's no oxygen left on our planet”).

Przedostatni kawałek, „Zigota”, oryginalnie został napisany przez Geffena w języku hebrajskim i umieszczony na jego krążku „Memento Mori”. Prześliczne wokale Wilsona, nastrojowa muzyka, magiczne liryki („Soon you'll find, soon you'll find/ Today is just the future of the past/ Don't you cry, don't you cry/ You were just an accident of stars”), a później oszczędne przejście zbudowane na nienarzucających się syntezatorach i delikatnym wokalu. Na sam koniec jeszcze nagłe przyspieszenie.

Na zakończenie zostajemy dopuszczeni do „DNA” Aviva - wprowadza nas subtelny akustyk i dwugłos („Welcome to my DNA/ stupidly, you want to stay”). Smutek siedzi tu zarówno w gitarach, jak i wokalach. Przez większość czasu to spokojna ballada, jednak chwilami wszystko się unosi. Ten „niebiański” klimat idealnie pasuje do okładki, która ma ciekawą historię. Została wykonana przez Carla Glovera i zaproponowana zespołowi Marillion w 2007 roku. Miała ozdobić krążek „Somewhere Else”, ale została przez muzyków odrzucona. Na całe szczęście, bo do Blackfield pasuje idealnie.

Nawet nudnawe refreny w „Far Away” i „On The Plane” nie są w stanie zmienić werdyktu. Ten album to czysta sztuka. Sekcje orkiestry odróżniają krążek od dwóch poprzednich, nadając muzyce świeży kierunek. Wielu fanów będzie zawiedzionych tą zmianą, ale ja w avivowym DNA zatraciłem się całkowicie. 9/10 [Michał Nowakowski]