20 grudnia 2014

Recenzja Flying Lotus "You're Dead!"


FLYING LOTUS You're Dead!, [2014] Warp || Problem z Flying Lotus jest taki, że lepiej się o nim czyta niż się go słucha. Steven Ellison jest sympatyczny, spokrewniony z Coltrane'ami, co ostatnio podkreśla się jeszcze częściej niż dotychczas, jego "Cosmogramma" powszechnie uznawana jest jedną z najważniejszych płyt dekady. Tym bardziej kontakt z "You're Dead!" może ściągnąć na słuchacza nieuzasadnione poczucie winy.

Niczym drag queen swe policzki brokatem, tak krytyka rozpieszcza Flying Lotus wielkimi słowami. Historia jazzu, bogaty zasób przymiotników i wymyślne metafory dla choćby najmniejszych dźwięków, to intelektualne minimum, którym trzeba dysponować, by doznać pełni jego wielkości. W ten sposób krytyka wyrządza krzywdę Ellisonowi, słuchaczowi i sobie samej. Flying Lotus nie wydaje się bowiem mieć żadnych megalomańskich ambicji redefiniowania jazzu a mimo turpistycznej otoczki "You're Dead!" chodzi mu w gruncie rzeczy o tworzenie muzyki, która go bawi. Słuchacz zaś poczuje się onieśmielony nie potrafiąc znaleźć w płycie, tego o czym wcześniej się naczytał i w efekcie albo zwątpi w swoje intelektualne kompetencje, albo uzna krytyka znów pisze dla samej siebie.

Ale problem też w samej muzyce Flying Lotus, przynajmniej na "You're Dead!". "Until The Quiet Comes" uznany został za słabszy album w jego karierze, bo prezentował się... przystępniej niż "Cosmogramma". Ten ostatni album przynajmniej faktycznie intrygował, ale najnowszy nawiązuje do niego uwypuklając jego kluczowe elementy w sposób karykaturalny. "You're Dead!" brzmi jakby położyć igłę gramofonu na przedszkolnej wyklejance z kolorowej krepy.


Umówmy się, że płyta ani nie nudzi, ani nie męczy, ale tylko dlatego, że nie daje żadnych punktów zaczepienia. Poszczególne utwory są tak krótkie i przeładowane, że nie sposób się na nich skupić. W przypadku niektórych dłużej niż ich przesłuchanie zajmuje przeczytanie listy uczestniczących w nich gości. Najczęściej zresztą to jedyny sposób, by być świadomym ich uczestnictwa, bo czy to Herbie Hancock, czy Kimbra, to Flying Lotus pędzi już dalej. "Never Catch Me" jako singiel nie zachwycał, ale okazuje się faktycznie najbardziej piosenkową i skończoną kompozycją. "Coronus, The Terminator" przynosi odrobinę soulowego wytchnienia, od tego momentu płyta zresztą wytraca tempo, choć nie zyskuje na zapamiętywalności. Najciekawiej robi się chyba w "Turkey Dog Coma", dzięki kontrolowanemu napięciu, klawiszom i gitarze, zmierzającym niemal w stronę prog-rocka.

Dziwi także zdławiona i daleka od domniemanej doskonałości produkcja. Prawdziwie fascynuje za to strona... graficzna, dzięki rysunkom Shintaro Kago. Tematyka "You're Dead!" zaś znów wydaje się czymś zewnętrznym, nie wynikającym z muzycznej zawartości płyty, lecz z jej opisów i opakowania, i tak wracamy do tego, że o Flying Lotus lepiej się czyta niż się go słucha. Jestem właśnie świadkiem małej medialnej dyskusji w Czechach, gdy popularny i dość miałki muzyk z ambicjami żali się na brak intelektualnego przygotowania krytyków. Jeden z nich słusznie odpowiedział, że muzyka popularna zaistnieć mogła tylko dlatego, że zaczęła się odwoływać do emocji i nie wymagała profesjonalnego wykształcenia. "You're Dead!" może imponować, ale emocji nie porusza. 5/10 [Wojciech Nowacki]