12 marca 2015

Recenzja Steven Wilson "Hand. Cannot. Erase."


STEVEN WILSON Hand. Cannot. Erase., [2015] Kscope || W pewnym mieście, w jednym z europejskich krajów żyła kobieta. Osoba ta, choć dla większości anonimowa, nie była całkowicie samotna, miała rodzinę, pracę oraz dalszych znajomych. Miała również sąsiadów. Ze względu na problemy rodzinne posiadała mieszkanie komunalne, była więc również znana urzędnikom społecznym. A mimo to nikt przez ponad dwa lata nie zorientował się, że w mieszkaniu leżą jej zwłoki.

Społeczeństwo miało gotową odpowiedź na wszelkie stawiane mu zarzuty. Każdy element układanki składającej się na sygnały ostrzegawcze był tak przedstawiany aby wytłumaczyć zaniechania, których dopuściło się najbliższe otoczenie kobiety. A więc: dlaczego nikt się nie zainteresował jej nieobecnością w szeroko rozumianej „przestrzeni publicznej”? Bo ona sama unikała towarzystwa. Dlaczego nie wyjaśniono powodu rosnących długów za media? Bo część opłat automatycznie pokrywała opieka społeczna z jej renty. Dlaczego w końcu nikt nie zainteresował się mdlącym fetorem z jej mieszkania? Bo w okolicy widywano bezdomnych. Choć są nas miliony: pracowników, obywateli, pasażerów komunikacji miejskiej, internautów, ofiar, zawsze możemy bezpowrotnie zniknąć dla wszystkich innych. I tego właśnie problemu tyczy się najnowsza płyta Stevena Wilsona.


Cóż, koncept dobry jak każdy inny. Pamiętam zachwyty nad, najczęściej przywoływanym w odniesieniu do "Hand. Cannot. Erase.", albumem "Brave" odrodzonego Marillion. I wówczas, i obecnie temat alienacji powracał jako ściana nośna, kręgosłup konstrukcji zwanej „ambitny koncept-album progresywny”. A w rzeczywistości o alienacji, wyobcowaniu, nieprzystosowaniu społecznym i aberracjach emocjonalnych pisać jest najłatwiej. Zresztą Wilson już wcześniej poruszał podobny temat. Różnica polega na tym, że na "Fear Of The Blank Planet" robił to z zupełnie innej perspektywy. Na albumie Porcupine Tree przemyślenia muzyka (bo Porcupine Tree = Steven Wilson) oscylowały wokół tematu technologii, społecznych słabości i zaniechań odbijających się na coraz bardziej zdeprawowanej psychice dzieci. Teraz mamy do czynienia z podejściem bardziej indywidualnym, ale nadal marketingowo skalkulowanym. I chociaż muzycznie "Hand. Cannot. Erase." jest płytą niezwykle piękną, to ani przez chwilę nie ufam w szczerość Wilsona.

Ale nie ufałem mu też wcześniej, co nie przeszkadza mi doceniać jego dorobku solowego, jak i zespołowego. Szkoda jedynie zmarnowanego potencjału opisywanej historii. Przygnębiająca, przeszywająca zimnym dreszczem opowieść o rozkładzie samej idei jednostki w społeczeństwie zostaje bowiem przekazana nie poprzez równie chłodną muzykę,  ale poprzez grzeczne pop-balladki (skądinąd świetny utwór tytułowy) czy wyciskacze łez („Routine”, a i to tylko jeżeli słuchacz wczyta się w tekst). Utwory są czasami smutne, czasami radosne, tak, żeby nikt nie poczuł się zawiedzony. czasami bardziej ambitne („Ancestral”) a czasami mniej ("Home Invasion", swoją drogą w utworze tym zbieżności z „The Devil’s Orchard” oraz „Eternal Rains Will Come” Opeth są oczywiste. Dopiero teraz widać, ile Szwedom dała współpraca z Wilsonem).

O ile płyta, tak po prostu, jest niezwykle przyjemna w odbiorze (mądrze skonstruowana, przepełniona chwytliwymi melodiami, niepozbawiona elementów ambientu czy neo-prog-rocka), to ponownie czuje się tu przerost formy nad treścią. Spoglądając bowiem przez okno na tysiące rozpalonych małych światełek w molochu naprzeciwko, soundtrack w mojej głowie przybiera zupełnie inne muzyczne kształty niż te zaproponowane przez Stevena Wilsona. 7/10 [Jakub Kozłowski]